Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/338

Ta strona została przepisana.

O’Brien poznał to miejsce, gdzie w ciągu dni kilku przebywał, jako malarz amator.
Nie mógł nic jeszcze przedsięwziąć w tej chwili.
Weronika na szmer najmniejszy, na najmniejszy ruch podejrzany, nie omieszkałaby wołać o ratunek.
Amerykanin poszedł dalej.
Ociemniała, nie słysząc już nic, wyciągnęła ręce ku Marcie, przy niej leżącej, dotknęła jej ubrania i przekonawszy się, że jest, znowu się wyciągnęła, znużona snem.
Magnetyzer, w ukryciu po za drzewami, przystanął i szpiegował znowu.
— I ona także zasnęła! rzekł do siebie O’Brien po chwili. — Teraz czas!
I podążył w jej stronę.
Nagle zatrzymał się z gniewem.
Niewidoma podniosła się raptownie i, zbliżywszy się jeszcze bardziej do znanych nam sztachet, nadstawiła uszu, chcąc przysłuchać się odzywającym głosom, po drugiej stronie parkanu.
— Co się jej stało? Dlaczego tak słucha? — pytał sam siebie amerykanin.
I znów pozostał w kryjówce.
Oto co się działo.
Śniadanie u Daniela Savanne skończyło się i po kawie kilku gości małemi gromadkami rozeszło się po parku, ażeby używać przyjemnego i chłodnego powietrza pod wielkiemi drzewami.
Inni rozmawiali w salonie.
Inni jeszcze grali w bilard.