Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/339

Ta strona została przepisana.

Wreszcie Filip z matką, Matyldą i Alina, pojechali na spacer dla obejrzenia pomnika w Champigny, postawionego na pamiątkę żołnierzy, którzy zginęli w tej wiosce 1870 roku.
Henryk nie chciał opuścić stryja.
Robert przechadzał się po parku z Klaudyuszem Grivot.
Obadwaj zeszli aż na dół ogrodu i, paląc cygara w alei, ciągnącej się wzdłuż parkanu od strony Marny, rozmawiali półgłosem, chociaż przypuszczali, że są zupełnie sami.
Właśnie mówił Klaudyusz:
— Co chcesz, to odemnie silniejsze... boję się tego O’Briena... Niezręczność jaka z jego strony mogłaby nas zgubić niechybnie.
O’Brien!
To nazwisko usłyszawszy po za sztachetami, osłoniętemi od góry do dołu płótnem, pani Sollier wstała prędko i zbliżyła się do miejsca, zkąd się odzywały głosy.
O’Brien!
To był magnetyzer, do którego chodziła się radzić jasnowidzącej.
Tak się nazywał człowiek, który uśpił małą Martę.
Weronika wyciągnęła ręce naprzód i poczuła pod palcami kamienie parkanu i żelazo sztachet oraz płótno.
Rozmowa ciągnęła się dalej między dwoma wspólnikami.
Robert odpowiedział: