Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/341

Ta strona została przepisana.

— Tak, ale niechby przypadkiem...
— Drwię sobie z przypadku! Kto mógłby podejrzewać, proszę cię, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu właśnie poruczono ich aresztować?
Rozmawiając w dalszym ciągu, oddalili się zwolna.
Głosy ich coraz mniej były dosłyszalne, wreszcie ucichły zupełnie.
Weronika, blada i chwiejąca się, wysłuchała wszystko.
Chciała krzyczeć, wołać, lecz głos jej jakby sparaliżowany został w gardle.
I zresztą ktoby przybył na jej wołanie?
Może ci mordercy.
Pot przerażenia zmroził jej skronie. Pewna była, że zrozumiała dobrze.
O jej uszy obiły się te wyrazy:
Kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu poruczono ich aresztować?
Nie poznawała jednak tych przytłumionych głosów.
Cóż to byli za ludzie, którzy tak mówili?
— A ja jestem ślepa!.. slepa!... — rzekła do siebie biedna kobieta z goryczą. — Byłabym mogła widzieć ich przez jaki otwór w płótnie, mogłabym ich była poznać... bo z nich jednego znam... a traf, o którym wątpiłam, sprowadza go do mnie!.. A ja nie mogę uczynić nic... nic... a! trzeba mi wzroku, muszę go odzyskać! Ja muszę widzieć, choćbym miała to niezwłocznie przypłacić życiem.