— Nie... zanadto są daleko... Znikają... Już ich nie widzę.
— A gdybyś ich spotkała, czy mogłabyś ich poznać?
— O! nie, babciu to byłoby niemożebne...
— I nie powracają?
— Nie, babciu.
Marta zeszła ze sztachet.
— Gdzież my jesteśmy tutaj? — zapytała Weronika.
— Na wybrzeżu Marny, babciu.
— W parku Saint-Maur?
— Tak, babciu.
— Naprzeciw czyjej posiadłości?
— A! tego nie wiem... Po tamtej stronie jest tylko pałacyk, bardzo ładny...
Dziecko starało się rozróżnić po nad wierzchołkami drzew dom, którego dach wznosił się ku niebu na wierzchołku wzgórza.
— A! wiem... wiem... — rzekła nagle. — Poznaję chorągiewkę... To posiadłość pana Savanne.
— Posiadłość pana Savanne... — powtórzyła ociemniała. — Ależ tak... Powinnam była to odgadnąć, ponieważ jeden z tych dwóch nędzników rzekł: „Jesteśmy gośćmi u sędziego śledczego...“ Chodź, Marto... Poprowadź mnie... Muszę zobaczyć się z panem Henrykiem Savanne... On musi mi wzrok przywrócić... Chodź... chodź...
Marta zaprowadziła babkę do katarynki, postawionej między drzewami, i wraz z Weroniką skierowała się w stronę alei Północnej.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/343
Ta strona została przepisana.