Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/344

Ta strona została przepisana.

O’Brien, ukryty w gęstwinie krzaków nad brzegiem Marny, nie stracił nic z pantominy wyrazistej pani Sollier.
Ale — nie mogąc słyszeć — daremnie odgadnąć się starał znaczenia tej pantominy.
Gdy babka z wnuczką przeszły przed nim, on dopiero po chwili opuścił kryjówkę i podążył za nimi zdaleka.
Widział potem, jak zatrzymały się przed bramą willi Savanne.
Przy furtce stał ogrodnik, który poznał dziewczynkę.
Postąpiwszy dwa kroki, rzekł:
— Źleś się wybrała, moja pieszczoszko... Dziś w willi wielkie przyjęcie... Nikt nie będzie słuchał waszej katarynki... Panie wyszły na spacer... panowie zajęci są grą...
Weronika to usłyszała.
— Proszę pana — odezwała się — proszę mi otworzyć... Muszę się zobaczyć z panem Henrykiem Savanne... Muszę koniecznie.
— Ależ, niepodobna, moja kochana pani. Powtarzam ci, że w domu pełno gości i pan Henryk nie jest widzialny.
Weronika nie ustępowała.
— Powtarzam panu, że muszę się z nim zobaczyć... Muszę z nim mówić... — odparła z siłą. — Marto, moja pieszczoszko, zadzwoń, niech państwo się dowiedzą, że tu ktoś jest... Zadzwoń, moje dziecko, musimy wejść, zanim kto wyjdzie z tego domu!