Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/345

Ta strona została przepisana.

Posłuszna Marta miała już zadzwonić, ku wielkiemu oburzeniu odźwiernego, gdy Henryk, wychodząc z willi, ukazał się na ganku.
Dziecko spostrzegło go.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołała — niech pan tu przyjdzie... prędko... prędko, babcia chce z panem pomówić...
Młodzieniec skinął ręką, że usłyszał i czemprędzej poszedł ku furtce, po za którą stała ociemniała i Marta.
— Otwórz! — rozkazał odźwiernemu.
Ten pośpieszył spełnić rozkaz.
Dziecko, ująwszy babkę za rękę przeszło próg.
— Cóż się to dzieje, pani Sollier? — zapytał Henryk Weronikę.
— Chcę, ażebyś mi pan przywrócił wzrok, panie Savanne — odpowiedziała, chwytając oburącz rękę młodzieńca. — Ja muszę widzieć.
I ciszej, przyciągając go do siebie, ażeby mogła mu powiedzieć do ucha, dodała:
— Mordercy pana Ryszarda Verniere są tutaj, w tym domu... u pańskiego stryja...
Henryk spojrzał na Weronikę niespokojnie.
Sądził, że biedna kobieta zwarjowała.
— Pani Sollier — wyszeptał niech pani pomyśli dobrze, co mówi.
Marta, wyjątkowo rozwinięta pod względem umysłowym, zrozumiała, co się dzieje w myślach syna Gabzyela Savanne.
— Nie... nie... panie Henryku — rzekła — babcia ma słuszność... Przed chwilą na brzegu Marny... po za