— Moja dobra pani Sollier. — rzekł — wszystko idzie dobrze. Dziś wieczorem nie przyjdę do pani, gdyż będę musiał zostać w Paryżu do późnej godziny, lecz Marta mnie zastąpi przy pani.
Henryk odszedł.
Dzień upłynął bez sprowadzenia żadnego wypadku, godnego zaznaczenia.
Marta czuła się zdenerwowaną, sama nie wiedząc dlaczego niespokojna.
Drżała na szmer najlżejszy, jakby się czegoś spodziewała.
Około dziewiątej wieczorem, pomógłszy babce położyć się do łóżka, dziecko samo ułożyło się do snu i zasnęło natychmiast, jak to rozkazał był magnetyzer.
O godzinie jedenastej suggestya rozpoczęło swe dzieło.
Marta ze snu zwykłego wpadła w stan sonambulizmu, pełnego świadomości.
Wstała, ubrała się, zapaliła świecę przy lampce i udała się do pani Sollier.
Weronika spała, szmer ją obudził.
— Prędko.. prędko... musisz się ubrać, babciu — rzekła do niej. — Pan Henryk kazał mnie zaprowadzić cię do niego... Dla wyleczenia.
— Ale, moja pieszczoszko, zdaje mi się że zaledwie zasnęłam — odparła Weronika ździwiona — któraż godzina?
— Przeszło dziewiąta... Śpieszmy się... Pan Henryk czeka na ciebie.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/368
Ta strona została przepisana.