Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/381

Ta strona została przepisana.

O’Brien wziął pod pachę spory pakiet:
— Poczyniłeś pan sprawunki? — zapytał go Robert.
— Tak... Ubranie chłopczyka... Rozumiesz pan...
— Doskonale. Marta podróżować będzie w tym kostyumie... Na wypadek, gdyby rozpoczęto poszukiwania, podług rysopisu, szukać będą dziewczynki, a nie zwrócą uwagi na chłopczyka... To bardzo sprytne.
Rozstali się na bulwarze, życząc sobie wzajemnie powodzenia.
Robert, wolny tym razem od wszelkiej obawy, udał się z powrotem do Neuilly.
O’Brien, myślał o Marcie, wziął dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec Bastylli.
Uprzedźmy go w parku Saint-Maur.
Dziecko obudziło się o ósmej zrana.
Ździwienie jego było niezmierne, gdy zobaczyło, że leży w ubraniu na łóżku nie swojem.
Marta niespokojnie rozejrzała się po pokoju, gdzie się znajdowała, a którego nie poznawała wcale.
Wązkie okienko o szybkach zatłuszczonych i opatrzone kratami zewnątrz, wpuszczało do tej izby światło mdłe, półciemne.
Okienko to zbyt było wysoko, ażeby je mogła była otworzyć.
Dziwne wrażenie ją ogarnęło, uczucie przestrachu.
— Gdzież ja jestem? — zapytała sama siebie, drżąc cała.
Podbiegła do drzwi i chciała je otworzyć, ale były zamknięte hermetycznie.