Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/418

Ta strona została przepisana.

— Drogi panie Savanne — rzekł doń — czytałem w Portsmouth w gazecie francuskiej o nowej zbrodni, spełnionej u pana w parku Saint-Maur. Biedna Weronika i jej wnuczka porwane zostały z pańskiego domu... Czy to wszystko prawda?
— Niestety.
— Czy przynajmniej wykryto jakie poszlaki przeciw złoczyńcom?
— Nie...
Oznajmienie o podaniu śniadania, przerwało rozmowę.
Potrawy były wytworne, wino jaknajlepsze, biesiada odbywała się bardzo wesoło.
Robert rozmawiał z werwą i ochoczo, jak człowiek, którego myśli wolne są od wszelkich trosk.
Daniel liczył biesiadników.
Wszyscy ci, którzy, znajdowali się u niego przed dwoma tygodniami, byli i tutaj! Wszyscy!
Około godziny trzeciej, po kawie, zapalono cygara, wstano od stołu i goście Roberta rozproszyli się po krętych alejach i pod rozłożystemi drzewami ogrodu.
Bratobójca, zbliżywszy się do Klaudyusza Grivot, zamienił z nim szybko te kilka wyrazów:
— Czy wiesz o wszystkiem?
— Tak...
— Weronika i Marta...
— Poszły na lepszy świat, dla otrzymania nagrody za cnoty...
— Możemy więc teraz spać spokojnie.
Rozeszli się.