Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/419

Ta strona została przepisana.

Filip ani na chwilę nie tracił z oczu ojczyma.
Zdaleka, między drzewami, widział krótką jego rozmowę z majstrem.
— Dość mi powiedzieć słowo — pomyślała — sąd schwyta za kołnierz tych dwóch nędzników!.. Cierpliwości!.. Trzeba unikać skandalu... przez wzgląd na matkę...
Wybiła godzina czwarta.
Daniel Savanne, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, skierował się mimowiednie do bramy willi.
Wtem ocknął się, usłyszawszy przy sobie czyjś głos.
— Panie Savanne — mówił do niego ogrodnik pani Verniere — szedłem właśnie, ażeby panu oznajmić, że u mnie w izdebce jakiś pan pragnie się z panem sędzią natychmiast widzieć.
— Czy powiedział swe nazwisko?
— Tak, panie... nazywa się Berthout.
Daniel drgnął.
Berthout w willi Verniere.
Po co tu przyszedł? Co się stało tak nagłego?
Udał się niezwłocznie do mieszkania ogrodnika.
Na jego widok, policyant wyszedł na próg i odezwał się półgłosem:
— Wyjdźmy ztąd... Zaraz panu sędziemu opowiem wszystko.
Sędzia śledczy otworzył furtkę przy bramie i wyszedł z policyantem.
— Teraz — rzekł doń — mów pan prędko.
— Wracam od następcy Dutaca, antykwaryusza...