Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/424

Ta strona została przepisana.

Inni pozostali w namiocie, paląc, rozmawiając i słuchając Roberta, którego werwa nie ustawała ani na chwilę.
Filip nie tracił go z oczu, a chwilami dziwny blask świecił w źrenicach młodzieńca.
Daniel wstał, ażeby podążyć za synowcem, który tylko co wyszedł.
Spotkali się o dwa kroki od namiotu, tuż obok miejsca, o które w namiocie stał oparty Filip.
— Nie pytaj mnie, stryju, o nic — odezwał się Henryk pocichu. — Później dowiesz się o wszystkiem.
Chociaż Henryk mówił bardzo cicho, Filip za płótnem, które go zasłaniało, poznał jego głos.
Nie poruszył się, tylko pochylił głowę, ażeby lepiej słyszeć.
— Więc morderca Ryszarda Verniere?!. — podchwycił pan Savanne, którego głos Filip również poznał.
— Jest tutaj... Tak... Wiem, kto on jest i stryj wkrótce się też dowie jak ja... Ale nie powinniśmy poprzestać na pierwszem spojrzeniu, na pierwszem doświadczeniu. Trzeba nam jeszcze innego, bardziej stanowczego, i będziemy je mieli, przyrzekam ci, tej jeszcze nocy. Unikajmy zbytecznego skandalu. Czekaj, stryju, jak ja czekam.
— A jeżeli ten człowiek nam się wymknie?
— Nie wymknie się, przysięgam ci! Ja nad nim czuwam.
— Może to doświadczenie rozstrzygające, którego pragniesz, ja uskutecznię jeszcze wcześniej, niż ty rzekł pan Savanne.