Trzeba tego było uniknąć za jaką bądź cenę.
Aurelia, podtrzymywana miłością macierzyńską, powściągnęła przestrach i z odzyskanym nagle spokojem odparła:
— Ja nigdy nie widziałam tego breloka u hrabiego Henryka de Nayle, zapewne należał do niego przed naszem małżeństwem, lecz albo się go pozbył, albo mu go skradziono, i gdybym go kiedy widziała, niezawodnie byłabym go poznała...
I dodała, zwracając brelok sędziemu.
— Zatem, kochany panie Savanne, trzeba poszukać innego śladu.
— Udam się do tego, który mi go skradł...
Aurelia znów drgnęła.
— Skradł? — powtórzyła?..
— Tak, skradł oryginał, bo to jest tylko kopia... Ona mi była potrzebną... Oryginał skradziono mi z szuflady biurka.
— I kogóż pan o to oskarżasz?
— Kogo logika oskarża odparł Daniel, powstając. Wybaczy mi, droga pani, że ją zaniepokoiłem... Czy mogę panią odprowadzić do salonu?..
— Nie. Mam jeszcze wydać różne rozkazy... przyjdę za kilka chwil...
Daniel odszedł, mówiąc do siebie:
— Ona skłamała!
Pani Verniere, pozostawszy sama, padła na krzesło. W głowie się jej mąciło, bliską była obłędu.
Ale zapanowała nad sobą, wstała, z oczyma błyszczącemi od gniewu, i zadzwoniła.
Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/429
Ta strona została przepisana.