dzie z niemi do pokoju, obok gabinetu pana Verniere. Ja poszukam pana Savanne.
I skierował się do willi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z uśmiechem na ustach wszedł Robert do swego gabinetu i zbliżył się do żony.
— Cóż to tak pilnego, moja droga przyjaciółko, że mnie zmuszasz opuścić gości?
— Bądź spokojny. Długo cię nie zatrzymam. Chcę cię tylko zapytać: Co się stało z brelokiem-pieczątką, który ci dałam z zegarkiem i łańcuszkiem, wkrótce po ślubie?
Pomimo niezwykłej przytomności umysłu, Robert zgiął się pod tak niespodziewanym ciosem.
Dlaczego mnie o to pytasz? — zapytał głosem, pomimo całej odwagi nieco drżącym.
— W twoim własnym interesie.
— Nie rozumiem.
— Nie nosisz już tego breloku.
— Nie. Kółeczko, na którym się trzymał, już się zużyło, i musiałem brelok odłożyć, ażeby go nie zgubić, coby mi było bardzo przykro, gdyż pochodził od ciebie. Ale dlaczego mnie o to zapytujesz w chwili tak mało stosownej.
— Powtarzam, że to w twoim własnym intoresie.
— A ja powtarzam, że nie rozumiem! Ten brelok w niczem nie może dotyczyć moich interesów.
— A gdyby on się znalazł w nocy 1-go stycznia w ręku Weroniki Sollier?
Robert zbladł.