Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/50

Ta strona została skorygowana.

Weronika zaczęła:
— Gdy wnuczka moja usnęła, ja również się położyłam, ale cierpienia moralne, których świeżo doświadczyłam, nie pozwalały mi zasnąć i myślałam o przyszłości dla mej drogiej Marty.
Naraz wśród najgłębszej ciszy nocnej usłyszałam krzyk, potem strzał...
Przestraszona wyskoczyłam z łóżka, pobiegłam do okna i otworzyłam je...
Ujrzałam czerwone światło w stronie mieszkania pryncypała.
Przeczucie nieszczęścia przebiegło mi przez myśl. Ubrałam się na prędce, wybiegłam na podwórze i podążyłam szybko do pawilonu pana Verniere.
Ztamtąd wychodził jakiś człowiek, a kapelusz o szerokich skrzydłach zasłaniał mu połowę twarzy.
Skoczyłam mu do gardła i z całych sił zawołałam o ratunek.
W chwili kiedy miała się wszcząć walka między tym człowiekiem a mną, ujrzałam pryncypała, wychodzącego z korytarza, gdzie zaczęły się pokazywać kłęby płomieni. Chwiał się, zbroczony krwią, i padł na ziemię, przy moich nogach.
Wtedy walka stała się zażartsza między mną i mordercą, bo nie mogłam już wątpić, że ten nędznik jest mordercą.
Krzycząc o ratunek, uczepiłam się obiema rękoma jego ubrania.
Wśród szamotań się, kapelusz zsunął mu się z głowy a przy blasku latarni gazowej, oświetlającej podwórze, zobaczyłam go... poznałam...