Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/66

Ta strona została przepisana.

Robert oczekiwał jego odpowiedzi z głębokim niepokojem.
Ociemniała zrozumiała milczenie Daniela i odgadła jego wahanie.
Upadła na kolana.
— Nie odmawiaj mi pan! — wyjąkała ze łzami, wyciągając błagalnie ręce.
Sędzia wzruszony bardzo, zapomniał na chwilę o formalnościach.
Biedna kobieta błagająca była tak nieszczęśliwa!
Dlaczego jej wydzierać ostatnią nadzieję, uzasadnioną lub daremną, która ją jednak podtrzymywała?
— Może źle czynię, że ustępuję, ale się zgadzam — wyrzekł nagle, podnosząc niewidomą. — Czyń pani co ci tak leży na sercu.
— Więc ta pieczątka?
— Masz ją pani.
I włożył jej brelok do ręki.
— O! dziękuję panu, dziękuję!
Robert powiódł chustką po czole, zroszonem od potu.
Pan Savanne podchwycił:
— Ale daję pani na to tylko trzy dni. Słyszysz pani, ani jednego dnia więcej. Za trzy dni musisz mi pani odnieść ten brelok.
— Za trzy dni odniosę go panu, przysięgam! — odparła Weronika, kładąc znów cacko do kieszeni sukni.
— Teraz, panowie — rzekł Daniel, zwracając się do osób, znajdujących się w jego gabinecie — poproszę, abyście mnie zostawili samego z panią Sollier, ażebym mógł ją wysłuchać, jak pragnie.