Strona:PL X de Montépin Marta (1898).djvu/92

Ta strona została przepisana.

Pozostawił przy sobie tylko jednego Pomerańczyka, któremu, jak mniemał, mógł zupełnie zaufać.
Ten właśnie Pomerańczyk, w liberyi szwajcara z ministeryum, otworzył Robertowi Verniere.
—Czy jest doktór O’Brien? — zapytał?
— Niema, proszę pana.
— Naprawdę?
— Tak, panie.
— Kiedy powróci?
— Zapewne w południe na śniadanie... Ale porady zaczynają się dopiero o godzinie drugiej, jak jest wskazane na tabliczce.
— A czy nie mógłbym się zobaczyć z nim między śniadaniem a poradami?
— Czy pan ma jaki interes osobisty?
— Tak.
— To pan doktór przyjmie pana między godziną pierwszą a drugą.
— Powrócę za godzinę.
— Czy pan zechce mi zostawić swe nazwisko?
— To zbyteczne...
Słowa te były wymienione w przedsionku.
Robert wyszedł.
Pomerańczyk, zamykając drzwi za nim, pomyślał:
— Zdaje mi się, że już widziałem tę twarz w Berlinie, w biurach wywiadowczych sztabu jeneralnego...
Wspólnik Klaudyusza Grivot poszedł na śniadanie do poblizkiej restauracyi, a o pierwszej punktualnie zadzwonił znów pod nr. 42 b.