Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/10

Ta strona została przepisana.

Doszedłszy do tego skraju zatrzymał się.
Inna droga przecinała pierwszą i szła w kierunku Chapelle-en Serval, poszedł nią badając starannie jej kontury, zakręty i starając się zapamiętać grupy drzew małego lasu, który droga przecinała.
Doszedłszy do wyższej części doliny, w którą droga się zagłębiała, zatrzymał się znowu.
Na lewo rozciągała się gęstwina granicząca z rozległem polem kartofli, gdzieniegdzie skopanem. Rzuciwszy okiem po równinie aby się przekonać, czy nikogo na niej nie ma, podróżny wszedł na pole kartofli i postępował za śladami wozu, którego koła pozostawiły ślady na tym piaszczystym gruncie Ślady te stawały się głębsze około miejsca szeroko rozkopanego. W tem miejscu zatem ładowano na wóz wykopane kartofle.
Człowiek zwrócił się napowrót do lasu wyjął nóż z kieszeni i zaczął podcinać dość grubą gałęź, kiedy nacięcie było dostateczne, pociągnął gałęź na dół, ta się złamała lecz pozostała wisząca przy pniu drzewa na kawałku kory.
— To będzie pierwszy znak — wyszeptał nieznajomy — trzeba jeszcze drugiego.
Powracając więc nazad doszedł do skraju lasu dotykającego drogi, uciął drugą gałęź, ale zupełnie tym razem i wsadził ją w pole w odległości jakich pięciu stóp od brzegu drogi.
Uczyniwszy to, zamknął nóż i począł iść dość prędkim krokiem pomimo duszącego upału.
Po kwadransie czasu, zdawało mu się, że bardzo daleko oddalił się od Chapelle-en-Servant. Wieśniak z motyką na ramieniu zbliżał się ku niemu. Zaczekał i rzekł mu gdy nadszedł:
— Zdaje mi się że zabłądziłem. Gdzie ta droga prowadzi, mój przyjacielu?
— Prosto do Morfontaine, mój panie.
— Oh! do dyabła, wcale nie tam mam iść.
— A gdzie pan chcesz iść, jeśli zapytać wolno?
— Do Chapelle-en Serval... czy nie ma jakiej krótszej drogi żebym się tam mógł dostać?
— Jest właśnie... pierwsza droga od pana na prawo, ztąd mały kwadrans, co najwyżej...
— Bardzo dziękuję...
Dwaj ludzie się rozeszli.
Po upływie kwadransa istotnie nieznajomy napotkał ową drogę. Idąc nią w pół godziny doszedł do Chapelle-en-Serval.
Punkt o szóstej wszedł do oberży pod „Białym koniem“, pustej jak zawsze.
Gospodyni była ciągle sama, ani mąż, ani syn z pola jeszcze nie powrócili.
— Już z powrotem — rzekła widząc ukazującego się swego klienta. — Nie miałeś pan zamiaru tak prędko powrócić.
— To prawda, ale załatwiłem moje interesa prędzej aniżeli myślałem. Proszę o papugę jeżeli łaska, zanim obiad będzie gotów.
— Papugę? — powtórzyła w osłupieniu oberżystka.
— To znaczy absynt... postaw pani karafkę przedemną.
— Dobrze panie.
Podając żądaną karafkę oberży3tka dodała:
— Zabiłam śliczną kaczkę na pańską intencyę. Zobaczysz pan, że będzie wyborna, przytem będą kotlety, cynadry, groszek zielony, sałaa, ser i owoce... Czy to będzie dosyć?
— Aż nadto.
— A na którą obiad ma być gotowyt?
— Na wpół do dziewiątej, mówiłem już to kochanej pani.
— A czy tu w sali mam nakryć do stołu?
— Czy nie masz pani jakiego osobnego pokoju... mam do pomówienia z przyjacielem, który tu przybędzie.
Oberżystka poszła doglądać obiadu podczas gdy jej klient wypiwszy swój absynt poszedł obejrzeć wóz i konia.
Poczem, powrócił i usiadł przed napoczętą karafką absyntu i zabrał się z całą starannością do sztucznego przyprawienia drugiej zielonej papugi.
Około wpół do ósmej oberża zaczęła się ożywiać. Gospodarz z synem powrócili z pola.
Kilku sąsiadów towarzyszyło im aby wypróżnić parę kufli kwaskowatej pikietki od której koza by skakała, ale orzeźwiającej w czasie tak strasznego upału.
Podróżny wyjął z kieszeni gazetę i czytał.
Pił już trzeci kieliszek absyntu.
Kiedy prosty wiejski zegar z kukułką, zawieszony na ścianie, wyśpiewał ósmą, poczuł ogarniającą go niecierpliwość, i częste rzucał w stronę drzwi spojrzenia.
— Czas zaczyna mi się długim wydawać — mruknął — nie licząc, że jestem głodny jak wszyscy dyabli.
I nalał sobie czwarty kieliszek absyntu.


IV.

Pozostawiliśmy Filipa de Garennes w pociągu, wychodzącym z dworca Północnego.
Było kwadrans na ósmą kiedy opuścił Paryż.
Na dziesięć minut przed ósmą, pociąg zatrzymał się na stacyi Survillers. Odległość od tej stacyi do Chapelle-en-Serval wynosiła trzy kilometry.
Filip znał dobrze okolicę.
Wyszedł ze stacyi na drogę i szedł prędko jak człowiek, którem u pilno dojść do celu podróży.
W pół godziny przebiegł trzy kilometry i wszedł na wielką ulicę Chapelle-en-Serval, zatrzymał się przed oberżą pod „Białym koniem“ i rzucił okiem do środka.
Gospodarz i gospodyni siedzieli przy obiedzie, kilku wieśniaków piło. W końcu sali młody człowiek zbliżał do ust szklankę absyntu.
Filip próg przestąpił.
— Ah! ab! — zawołał młody człowiek spostrzegając go. — A nareszcie! Nie przybyłeś zawcześnie kochany przyjacielu, obiad oczekuje cię...
— Jeść będę z przyjemnością, odpowiedział p. de Garennes, dotykając końcem palców wyciągniętej ręki nieznajomego.
— Panowie — rzekła gospodyni — za pięć minut będziecie mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie, że was zaprowadzę do pokoju, w którym nakryte.
— Idziemy, idziemy, kochana pani...
Oberżystka zaprowadziła młodych ludzi do pokoju na pierwszem piętrze.
Nakrycie było bardzo czyste, niemal eleganckie,