odszukanie tego dziecka żywego lub umarłego, i rozświecenia wtedy ciemności jakiem i jego egzystencya umyślnie otoczoną została...
Zaledwie Gilbert skończył te słowa kiedy zapukano do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł prokurator.
Szef Bezpieczeństwa wszedł, a zaraz po nim sędzia śledczy.
— Wezwałem was panowie dla ważnej bardzo sprawy — rzekł prokurator. — Jak stoi szanowny kolego sprawa zbrodni na ulicy Garancière?
Pan Galtier spojrzał na doktora Gilberta.
— Możesz pan mówić — rzekł prokurator zrozumiawszy to nieme zapytanie. — Pan doktór Gilbert... On to przesłał nam akt urodzenia córki hrabiego Maksymiliana de Vadans.
Sędzia i szef Bezpieczeństwa ciekawie spojrzeli na starca, poczem pan Galtier odpowiedział:
— Śledztwo prawie ukończone.
— Wydobyłeś pan przyznanie od pana Raula de Challins?
— Bynajmniej... Zaprzecza wszystkim zarzucanym mu faktom i walczy z oczywistością z energią nie do uwierzenia... Utrzymuje, że padł ofiarą jakiejś fatalności... Albo ten młodzieniec jest łotrem nad wiek zatwardziałym, albo też pomimo oskarżających go pozorów jest niewinnym. Tego ostatniego jednak nie podobna przypuścić...
— Być może... — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej. Potem podczas gdy sędzia i szef Bezpieczeństwa zamieniali spojrzenia zdziwienia, mówił dalej:
— Pan doktór Gilbert, dziwne mi opowiedział rzeczy, takiej natury, że dozwalają wierzyć w niewinność oskarżonego... Raul de Challins mógł paść ofiarą nikczemnych machinacyi, jakiegoś łotra zamierzającego zgubić go.
— Ależ to nie możliwe — chyba, że Raul de Challins zdoła wyjaśnić jakim sposobem i przez kogo zostało dokonane podstawienie trumny napełnionej ziemią w miejsce zawierającej zwłoki... Dopóki tego wyjaśnienia mieć nie będę popartego niezbitemi dowodami, uważać będę zawsze Raula de Challins za tego, który otruł swego wuja i usunął ciało dla usunięcia zarazem śladów trucizny...
— Zwłoki są znalezione... — rzekł prokurator Rzeczypospolitej.
Słowa te, wypowiedziane spokojnie, sprawiły efekt gwałtownego uderzenia elektryczności.
— Znalezione! — powtórzył zdumiony sędzia śledczy.
— Tak.
— Przez kogo?
— Przez pana doktora Gilberta.
I prokurator Rzeczypospolitej, powtórzył to co mu Gilbert opowiedział.
— Istotnie — odrzekł szef Bezpieczeństwa po wysłuchaniu opowiadania — jest to jakaś tajemnica którą zgłębić należy i która może wyjść na korzyść pana de Challins.
— Cóż więc robić mamy? — zapytał sędzia.
— Zaraz panu powiem...
Prokurator Rzeczypospolitej miał zacząć mówić, gdy zaanonsowano doktora Yvos.
Lekarz sądowy był człowiekiem pięćdziesięciu lat wieku, cokolwiek siwiejącym, fizyonomii do najwyższego stopnia inteligentnej; — wszedł do gabinetu, ukłonił się zebranym osobom i wzrok swój utkwił w Gilbercie.
Ten nie był wstanie ukryć wrażenia.
— Kochany doktorze — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — kazałem pana prosić dla bardzo ważnej rzeczy.. Zawiozę pana do Morfontaine, gdzie, dopełnisz pan sądowego sprawdzenia, w mieszkaniu pańskiego kolegi pana doktora Gilberta, którego mam honor panu przedstawić.
Znowu lekarz sądowy wlepił przenikliwe swe oczy w twarz człowieka, którego mu przedstawiono i zadrżał z kolei.
— Ależ nie mylę się! — zawołał nagle.
— Włosy zbielały, twarz schudła, lecz rysy zawsze też same! znam pana i to oddawna! Razem słuchaliśmy kursów w Ecole de Medecine... Razem zostaliśmy doktorami... Czyżbym się mylił?
— Nie mylisz się wcale mój, przyjacielu — odrzekł brat Maksymiliana, wyciągając rękę — jestem doktorem Gilbertem.
— Gilbertem de Vadans do licha!! Dawnym moim towarzyszem! Najlepszym przyjacielem młodych lat.
Słysząc nazwisko wymówione przez doktora Ivos, sędzia śledczy i szef Bezpieczeństwa zakrzyknęli.
— Gilbert de Vadans, brat hrabiego Maksymiliana? — rzekł sędzia.
— On sam.
— Byliśmy przekonani żeś umarł w Ameryce — mówił doktór Ivos.
— Długi czas przebywałem w Nowym Yorku to prawda — ale żyję jak panowie widzicie, i bardzo się zestarzałem nieprawdaż? — dodał głuchym głosem.
— Panie prokuratorze — rzekł lekarz sądowy — mój kolega i przyjaciel, pomimo młodości, przed swojem zniknięciem należał do świeczników nauki. Wszyscy jego towarzysze uznawali jego wyższość, a profesorowie pokładali w nim wielkie nadzieje. Jakże szczęśliwym mnie czyni odnalezienie, tego drogiego Gilberta. A więc to do ciebie jedziemy do Morfontaine?
— Tak jest, do mnie mój przyjacielu.
— Jedźmy panowie... — rzekł prokurator Rzeczypospolitej. — Zjemy obiad w okolicy dworca Północnego, zkąd pojedziemy pociągiem odchodzącym o kwadrans na dziesiątą... W drodze wytłomaczę doktorowi o co chodzi.
Nie będziemy towarzyszyć sądownikom i dwóm lekarzom przez czas podróży, lecz połączymy się z nimi o wpół do dwunastej w nocy, w chwili przybycia do Morfontaine.
Wystarczy powiedzieć, że podczas drogi, Gilbert umiał zyskać sobie nie tylko szacunek, lecz najżywszą sympatyę wszystkich swych towarzyszów podróży.
Dzwonek willi dźwięczący pośród milczenia cichej nocy, obudził nagle dwoje służących nieoczekujących swego pana o tak późnej godzinie.
Psy radośnie szczekać poczęły, nie ażeby dawać alarm, lecz aby uczcić powrót drogiego pana.
Wilhelm na wpół ubrany, przybiegł zdumiony widząc doktora w tak licznem towarzystwie.
Gilbert zaprowadził swego kolegę i sądowników do Kwadratowego domu.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/107
Ta strona została przepisana.