na okrągłym stole umieszczonym koło otwartego okna wychodzącego na ulicę wioski.
— Zamknijmy okno — rzekł Filip. — Proszę nam podać światło...
— W tej chwili panie...
Oberżystka zeszła na dół.
Filip zbliżył się do okna aby je zamknąć.
Nagle odskoczył w tył.
— Co tam takiego? — zapytał nieznajomy:
— Otóż oni...
Odgłos kopyt końskich i turkot kół ciężkiego wozu rozlegał się na bruku ulicy.
Nieznajomy wychylił się i patrzał na drogę.
— Aha! — rzekł — furgon przedsiębiorstwa towarzystwa pogrzebowego... za pół godziny kuzyn pana barona i nieboszczyk wujaszek, przybędą do Pontarmé.
— Zamknij okno! — rozkazał Filip.
Podróżny, Julian Vendame, kamerdyner pana de Garenne, jak czytelnik zapewne się domyślił, po spieszył wykonać rozkaz.
Furgon pogrzebowy, który widzieliśmy wyjeżdżający z pałacu ś. p. hrabiego de Vadans, na ulicy Garancière, jechał nierównym kłusem dwóch ciężkich wyczerpanych ze zmęczenia koni, dyszących z gorąca.
Filip chciał zacząć wypytywać się Juliana Vendame, ale nie miał czasu.
Weszła gospodyni, przynosząc wazę. Za nią szedł jej syn trzymając dwie świece w lichtarzach i postawił je z prawej i lewej strony wazy.
— Pospiesz się pani proszę z usługą — rzekł Julian — a przytem proszę napoić mego konia i dać mu podwójną porcyę owsa.
— Chłopiec mój zajmie się tem natychmiast — odpowiedziała oberżystka — a co do obiadu nie będziecie panowie potrzebowali czekać... wszystko już gotowe.
Wyszła z pokoju.
Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Filip usiadł do stołu. Julian stał w postawie pełnej uszanowania, kamerdynera dobrze wytresowanego i zapytał:
— Może pan baron pozwoli mi usiąść naprzeciwko siebie... jest to wprawdzie bardzo nie na swojem miejscu... ale położenie jest wyjątkowe...
Pan de Garennes wzruszył ramionami i odrzekł:
— Prawdopodobieństwo przede wszystkiem... nie ma tu ani pana ani kamerdynera, tylko dwóch handlarzy zboża... Postępuj więc ze mną jak z kolegą.
— A więc za pozwoleniem pana barona uczynię tak...
— No, siadaj do stołu, jedząc będziemy rozmawiać, ale mówmy po cichu.
Filip podniósł pokrywę wazy, nalał zupę w talerze i dodał:
— Czy wszystko gotowe?
— Czyż byłbym tu gdyby nie było? Koń jest w stajni, wóz w wozowni, od której klucz u mnie w kieszeni. Wóz ten kosztował mnie sześćset franków, koń tysiąc, zaprzęg sto... Jutro właśnie targ na konie... Łatwo przyjdzie się pozbyć, bez wielkiej straty.
A... szepnął Filip... — to co wiesz?
— Oh! tak, futerał — rzekł Julian Vendame śmiejąc się — w głębi wozu dobrze okryty słomą...
— A miedziana tablica?
— U mnie w kieszeni, ze śrubami, czy chcesz pan zobaczyć?
— Nie potrzeba... Narzędzia?
— W wozie, obok przedmiotu...
— Czy zaopatrzyłeś się w latarkę?
— Strzegłem się zapomnieć.
— Jesteś nieocenionym pomocnikiem, Julianie.
— Robię wszystko co tylko odemnie zależy ażeby... Zresztą tak dobrze to w moim interesie, jak i w pańskim.
Pan de Garennes zmarszczył brwi.
— Trzeba będzie bardzo drogo opłacić tego łotra! — pomyślał.
Co mu nie przeszkodziło nalać wina swemu lokajowi, nalewając sobie.
Julian Vendame podniósł w górę kieliszek.
— Twoje zdrowie, kochany kolego! — rzekł śmiejąc się.
— Dziękuję — odpowiedział Filip krzywiąc się mimowolnie.
Oberżystka przyniosła smażone cynadry.
— Zupa panom smakowała? — zapytała.
— Bardzo, kochana matko — zawołał kamerdyner — i te cynadry mają również dobrą minę... ale wino zostawia do życzenia, prawdziwa pikieta. Czy nie mogłabyś pani przynieść nam jaką starą butelczynę, z kąta piwnicy.
— I owszem moi panowie, mam z góry Saint Jacque3, wszyscy znajdują go wybornem.
— Przynieś więc pani trzy butelki.
Oberżystka wyszła, rozmowa dwóch współbiesiadników zawiązała się na nowo.
— Czy byłeś w Pontarmé? — zapytał baron.
— Tak jest, na trzydzieści stopni upału, zdawało mi się, że się roztopię w drodze.
— Oberża?
— Jedyna we wsi, nie mogą się zatrzymać gdzieindziej...
— A wozownia?
— Prosta szopa, przyparta do muru, do za którym idzie droga, bardzo dla nas przydatna, pozwoli ona doprowadzić nasz interes do skutku tak, że nikt niczego nie posłyszy.
— A więc trzeba będzie przełazić przez ten mur?
— Bynajmniej... przecież Opatrzność czuwa nad dzielnymi ludźmi... Obok szopy znajdują się drzwi, otwarte dniem i nocą...
Gospodyni znowu przerwała rozmowę, przynosząc wino z góry Saint-Jacques; skosztowano nie czekając i uznano go doskonałem, dobra kobieta odeszła promieniejąca.
— A zatem — rzekł Filip — będziemy mogli dostać się na podwórze, nie obudzając podejrzeń?
— Wejdziemy jak do siebie... ani psa... ani męża... ani służących... Sama kobieta z małą chorą siostrzenicą... Zdawałoby się, że umyślnie tak przygotowano... Interes jest pewny.
— Niech się nam tylko uda, Vendame — rzekł pan de Garennes po chwili milczenia — wiesz, że potrafię ci się wywdzięczyć.
— Do licha, liczę n a to... wszak chodzi o pięć do sześciu milionów! Pan baron będzie mógł nie
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/11
Ta strona została przepisana.