rujnując się dać mi tyle ażebym mógł żyć z renty, jak jaki poczciwy mieszczuch.
— W dniu, w którym wejdę w posiadanie spadku po moim wuju, otrzymasz sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Nad tą cyfrą będziemy jeszcze dyskutować... w właściwym czasie i miejscu — pomyślał Julian, potem rzekł głośno:
— Pan zapewne ma już plan gotowy, jakim sposobem pozyskać ten piękny kawał grosza... Pan baron nie raczył mi go wyjaśnić, ale ja mam w panu zaufanie.
— Masz słuszność — sucho odrzekł Filip.
— Pan baron jest trochę sztywny ze mną — pomyślał Vendame — zapłaci mi za to, i to drogo.
Obiad miał się ku końcowi. Czas upływał.
— Nie potrzebujemy się zanadto spieszyć — rzekł kamerdyner — musimy przybyć tam wtedy kiedy wszyscy głęboko w śnie będą pogrążeni.
— Ale — zauważył Filip — mamy przecież zatrzymać się w drodze...
— Tak jest, ale na bardzo krótko.
W tej samej chwili, głuchy odgłos grzmotu dał się słyszeć zdala.
Błyskawice w krótkich przerwach, zaczęły czarne niebo przerzynać białem, oślepiającem światłem.
— Będziemy mieli burzę — zawołał Filip z niezadowoleniem — to się nazywa nie mieć szczęścia. Obeszlibyśmy się bez tego dodatku wybornie!
— Można się było spodziewać — odrzekł filozoficznie Vendame. Od trzech dni burza grozi... Ale zresztą, co nam to szkodzi? Utrzymuję właśnie, że wszystko idzie jak najlepiej... Jeżeli będziemy zmuszeni hałasować trochę, huk grzmotu usłyszeć niedozwoli... Idę zaprzęgać... Chwila odjazdu nadchodzi.
— Czy chcesz żebym ci pomógł?
— Nie śmiałbym tego od pana żądać, ale nie odmawiam.. Niepotrzeba aby tutejszym ludziom przyszło na myśl pomagać mi... Mógłby ich zaniepokoić ładunek naszego wozu, i mogliby zobaczyć futerał.... Mam wprawdzie gotową historyę aby wytłomaczyć dla czego wieziemy to pudełko, ale jeśli tylko można uniknąć skompromitowania, choćby jaknajmniejszego, trzeba korzystać z okoliczności. Jeszcze kieliszek fine, płać pan i jedźmy... Poświecisz mi pan kiedy będę zaprzęgał konia....
Vendame wychylił od razu kieliszek od wina pełen koniaku.
Filip de Garennes uczynił toż samo.
Podczas obiadu, obaj wychylali kieliszki za kieliszkami, jakby chcieli się odurzyć.
Żaden z nich jednakże nie potrzebował, upijać się aby nakazać milczenie swojemu sumieniu.
Pan wart był służącego. Pierwszy dozwalał opanowywać się namiętnościom, doprowadzającym do wszelkich występków. Drugi poprostu był łotrem najgorszego gatunku.
Wspominaliśmy już, że Filip należał do ciała adwokatów paryzkich.
Obdarzony niezwykłą inteligencyą, wielu wiadomościami i pierwszorzędnym talentem oratorskim; od niego tylko zależało stać się sławnym adwokatem, zdobyć wysokie stanowisko, i szybko w sposób honorowy, dzięki tylko swej pracy, odbudować dawny piękny majątek.
Nie chciał jednakże, a raczej nie mógł, pogrążony w denerwujących rozkoszach szalonego życia.
Julian Vendame, pochodzący z rodziny poczciwych wieśniaków z Nanteuil-le-Haudouin przed pięcioma laty przyszedł do Paryża, będąc wprzód postrachem swej rodzinnej wioski i całej okolicy.
Ojciec jego dzielny rolnik, prowadził pracowity żywot, a nie mogąc nic z syna zrobić dobrego, bez wielkiego żalu patrzał na jego odjazd.
W Paryżu Vendame prowadził życie bardzo burzliwe, probował wszelkich podejrzanych rzemiosł, a ponieważ nie mogły go one wyżywić, i przedstawiały mu z jednej strony szpital w perspektywie, z drugiej sąd, policyę poprawczą i więzienie, postanowił ustatkować się, przynajmniej pozornie, i pokryć swoje występki, werniksem uczciwości.
Tem gorzej jeżeli werniks ten pękał na wszystkie strony.
Tymczasem, zanim maska spadnie kompletnie, być może zdarzy się sposobność zwrócenia ku sobie fortuny, jakimś zuchwałym czynem...
Vendame został lokajem, przedtem zajmował się podnoszeniem kawałków cygar, występował jako figurant w teatrzykach, był chłopcem na posyłki u jakiegoś podejrzanego pośrednika w interesach i t. p.
Wyjaśnimy później jakim sposobem, uzyskawszy godność kamerdynera barona de Garennes, stał się jego powiernikiem i wspólnikiem.
Filip i Julian opuścili pokój na pierwszem piętrze i zeszli na dół.
Gospodyni znajdowała się w sali.
Mąż jej i syn, znużeni ciężką, całodzienną pracą udali się na spoczynek.
— Więc panowie już jedziecie? — zapytała dobra kobiecina zdając resztę z piećdziesięcio-frankowego biletu.
— Tak, trzeba — odpowiedział Julian — musimy być koniecznie tej nocy w Baron.
— Lepiej byłoby tu przenocować.
— Niepodobna...
— Czyż nie słyszycie panowie jak strasznie grzmi?
— Słyszymy doskonale.
— Straszna będzie burza...
— To nas ochłodzi.. A koń mój czy dobrze napasiony? czy zjadł podwójną porcyę.
— Tak jest panie.
— No, to pójdę zaprzęgać...
— Czarno na dworze jak w piecu. Weź pan przynajmniej latarnię.
— To, to i owszem... Mój towarzysz ją weźmie.
Oberżystka zapaliła latarnię i podała ją Filipowi.
Pan de Garennes wziął ją i poszedł za swoim lokajem udającym się do stajni.
Niebo istotnie było czarne jak atrament. Kiedy błyskawica przerzynała te ciemności, widać było straszne chmury, pędzone wichrem jak gdyby dotykały ziemi.
W parę minut koń objedzony owsem aż po nozdrza, zaprzężony został do wozu.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/12
Ta strona została przepisana.