— Któż to jest ten doktór Gilbert?
— Człowiek o którym mówiłem przed chwilą.... Uczony pierwszej wody,.... odbył sekcyę ciała naszego wuja, poddał trzewia analizie chemiczuej, zkąd powziął przekonanie, że hrabia de Vandans nie był wcale otruty, i dowody tego złożył w ręce sprawiedliwości.
Zimny pot występował na czoło Filipa.
Pani de Garennes drżała.
Raul mówił dalej:
— Doktór Gilbert, jak się zdaje, kiedyś w bliskich bardzo pozostawał stosunkach z naszym wujem. Znał tajemnicę urodzenia legalnej córki hrabiego Vadans, którego świat cały uważał za bezdzietnego.... On to właśnie przesłał prokuratorowi Rzeczypospolitej akt urodzenia tej córki, w chwili, kiedy mieliśmy być wprowadzeni w posiadanie spadku, do którego nie mieliśmy żadnego prawa... Ten zacny człowiek, ten doktór Gilbert, otrzymał moje uwolnienie, pod osobistem swojem zaręczeniem, aby dozwolić mi poszukiwać nędzników, którzy dopuściwszy się świętokradzkiej profanacyi, na mnie zrzucili potwarcze oskarżenie. Pojmujcie, że powinienem błogosławić Opatrzności, która mi przyszła z pomocą?
— Naturalnie! odrzekł Filip. — lecz nie rozumiem nic a nic postępowania sądu względem twojej osoby...
— Jakto?
— Aresztują cię pod zarzutem otrucia wuja, hrabiego de Vandans. Jest to przedmiot oskarżenia doskonale udeterminowany i wcale nie dwuznaczny...
znajdują trupa, i trup ten nie zawiera żadnego śladu trucizny... Więc hrabia umarł śmiercią naturalną. A zatem jesteś niewinny, toż jasne jak słońce! Stałeś się ofiarą spisku urządzonego przeciwko tobie, w celu, którego odgadnąć nie jestem w stanie... Dowody twojej niewinności są niezbite! Na cóż więc to prowizoryczne uwolnienie, zamiast zupełnego? Jesteś więc może oskarżony o coś innego jeszcze jak o otrucie.
— Tak.
— O cóż takiego?
— O zamienienie trumien, zastąpienie napełnionej ziemią w miejsce zawierającej ciało mego wuja...
— Dla czegożbyś miał to uczynić?
— Nie wiem, sąd również nie wie, lecz nie przestaje żądać odemnie dowodu, że to nie ja uczyniłem... Rozumiesz teraz?
— Rozumiem doskonale.
— A więc dowód żądany przez sąd muszę znaleść.
— Nikt bardziej odemnie nie pragnie, aby ci się udało.
— Nie wątpię o dobrym skutku moich usiłowań... przerwał Raul.
— Ale czy masz punkt wyjścia do tych poszukiwań, mówił dalej Filip.
— Nie, mam tylko głębokie przeświadczenie, które mi go zastępuje...
— Jakież to przeświadczenie...
— Że jakiś mój wróg, pragnąc mej zguby, wymyślił tę zamianę trumien, aby mnie potem oskarżyć, nie przypuszczając, że ciało zostanie odnalezione...
— Wydaje mi się to bardzo sprytnie pomyślane, rzekł Filip z przewyborną pewnością siebie.
— I prawdopodobne... dodał Raul.
— Tak i nie... Co za interes mógł mieć ten ktoś, aby oskarżyć cię o otrucie?
— Chodziło o zemstę, bez wątpienia...
— Czyż dałeś komu powód do zemsty?
— Nie sądziłbym... nie wiem jakim sposobem mógłbym mieć nieprzyjaciół, nie zrobiwszy nikomu nic złego... Tymczasem myliłem się, to oczywiste...
Jakiś nieznajomy prześladuje mnie swoją nienawiścią... Odkryję go w cieniu w którym się ukrywa! Zedrę maskę z tego potwarcy!.. A ty mi w tem dopomożesz... nieprawdaż kuzynie?
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/125
Ta strona została przepisana.