— Jak pani widzisz... Nie idę z Morfontaine...
— Czy można czem panu służyć?
— Owszem, proszę.
— Mogłabym panu dać półkurczęcia na zimno, omlet i sałatę.
— Doskonale.
Nie przerywając rozmowy, wdowa Magloire, nakryła stół i zastawiła wymienione potrawy przed swym gościem.
— Cóż tu słychać nowego w okolicy? — zapytał doktór Gilbert, krając swoje pół kurczęcia.
— Nic ważnego mój panie... Żyjemy tu, jak pan wiesz, jak gdyby niedźwiedzie. Trochę ruchu bywa. tylko, kiedy Jaśnie Oświecony książę d’Aumal poluje z gośćmi w lesie na jelenia. Ale to nie w tej porze roku... no, Maturyna żona cieśli, urodziła bliźnięta, nakoniec Jan Ferand, jeden z naszych sąsiadów miał nieszczęście być pokąsanym przez psa wściekłego, który pokąsał także pana barona de Tréves, z drugiej strony stawów Lamortay.
— I to wszystko?
— Ah! schodziła tu także policya.
Doktór począł słuchać z uwagą.
— Tu w okolicy? zapytał.
— Tu, panie! u mnie! Nie skarżę się, zarobiłam przez to kilka groszy, gdyż ludzie ze wsi przychodzili co wieczór, wypróżniać dzbanki, prosząc, żebym im opowiadała, jak to było, tembardziej, że byłam wzywaną do sądu naprzód, do Beauvais, a potem do Paryża.
— I pocóż cię wzywali do sądu, moja dobra kobieto? Czyż tu jaka zbrodnia została spełnioną?
— A tak panie, a nawet jak się zdaje, złoczyńcy tu u mnie, w mojej oberży operowali.
— Jakżeż to było?
I wdowa Magloire bijąc jaja na omlet, opowiedziała wszystko co sama wiedziała, a co czytelnik wie lepiej daleko od niej.
Doktór udawał, że słucha z uwagą.
— Coś o tem słyszałem, rzekł po skończeniu opowiadania, tak, to tu właśnie świętokradzka zamiana jednej trumny na drugą została spełnioną... Ale przez kogo?..
— W każdym razie, zaręczam za to, nie przez tego biednego młodzieńca którego oskarżają — zawołała wdowa, ani przez woźnicę Saturnina, jednego z najlepszych przyjaciół nieboszczyka męża mego Magloire!! Znużeni obaj byli podróżą i spali już siedząc przy kolacyi.
— Nakoniec, jakże pani wytłómaczysz to co się stało?
— Złoczyńcy musieli wejść przez drzwi zawsze otwarte, wychodzące na drogę do Baron, i które znajdują się w głębi podwórza obok szopy, pod którą stał furgon.
— Tak to wszystko bardzo prawdopodobne, a nawet pewne... a czy nie nocował żaden inny podróżny tej nocy?
— A w ciągu dnia nikt nie był z wozem napakowanym pękami słomy.
— Nie, — w ciągu całego dnia miałam tylko jednego klienta. Człowiek jakiś który podróżował piechotą i szedł do Baron za kupnem zboża... Wstąpił tu ażeby wypić butelkę piwa...
— Czy to był stary człowiek, ten podróżny?
— Nie panie, to był młody człowiek, najwyżej mógł mieć dwadzieścia pięć do trzydziestu lat.
— A czy przypominasz pani sobie jego fizyonomią? jak wyglądał?
— Nie, zdaje mi się tylko, że prędzej wysoki jak nizki, to wszystko co pamiętam.
— A więc nic w nim nie zwróciło pani uwagi?
— Ah! przepraszam, przypominam sobie jedną rzecz...
— Cóż takiego?
— Kolor jego włosów...
— Były czerwone, nieprawdaż? zapytał z żywością Gilbert.
— Tak, ale jakim sposobem wiesz pan o tem? zapytała wdowa Mayloire ze zdumieniem.
— Mam w tem interes, żeby wiedzieć. — Szukam śladów tego człowieka, o czerwonych włosach.
— Ah! ah! czy pan także należysz do policyi?
— Nie — odpowiedział doktór Gilbert — ale mam wielki interes, interes osobisty w schwytaniu tego nędznika.
— Jeżeli się to panu uda, będę bardzo kontenta? Nie będą podejrzywać niewinnego.
— Czy człowiek ten był sam? zapytał Gilbert.
— Sam.
— I co pani powiedział?
— Że idzie do Baron za kupnem zboża... szedł wielką drogą, znacznie nakładając. Wskazałam mu krótszą drogę idącą za murem oberży... I wychodząc ztąd przeszedł przez podwórze i wyszedł temi drzwiami które panu tylko co pokazywałam.
— Wypytywał się panią zapewne?
— Naturalnie, ale rozumiesz pan, że nie przypisywałam żadnego znaczenia jego pytaniom.
— O cóż się panią pytał?
— Czy jestem jedna tylko oberżystka w całej wsi... Czy mam parobków i dziewki domowe, i o różne rzeczy.. Zdawało mi się, że tak tylko sobie rozmawia ze mną dla zabicia czasu.
— Chytry łotr, chciał się dowiedzieć, czy nie ma w Pontarmé innej oberży, aby był pewnym, gdzie furgon przedsiębierstwa pogrzebowego może się zatrzymać, jeżeli nie w tej oberży. Człowiek ten musiał mieć wspólnika.
— Być może, ale nie przyprowadził go tu z sobą.
— Zapewne wspólnik oczekiwał w okolicy. — Gdzie się znajduje, powiedz mi pani, najbliższa ztąd oberża?
— W Chapelle-en-Serval.
— Tam się pewnie połączyli.
— Niepodobna!
— Dla czego!
— Ponieważ szedł do Baron, a nie do Chapell-een-Serval.
— Tak pani powiedział, ale nie chodziłaś za nim.
— Naturalnie, że nie...
— A czy mogłabyś pani poznać tego człowieka, gdybyś go zobaczyła?
— Poznałabym go od pierwszego rzutu oka; tylko jak się zdaje, strzedz się on będzie przyjść tu po raz drugi w naszą okolicę... Zbyt by się obawiał aby nie zauważono jego twarzy i nie przypomniano sobie jego czerwonej czupryny.
Doktór Gilbert zadał jeszcze kilka pytań mniej
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/138
Ta strona została przepisana.