ważnych, poczem gdy weszło trzech chłopów na poczęstunek, przestał wypytywać gospodynią oberży.
— Widocznie, mówił sobie, człowiek ten nie mógł sam działać, musiał zatem mieć wspólnika oczekującego gdzieś z wozem... trzeba się poinformować w Chapelle-en-Serval.
Gilbert skończył szybko śniadanie, zapłacił wdowie Magloire, i życząc jej dnia dobrego, udał się ku Chapelle-en-Serval.
Wioska ta bez porównania jest ważniejszą i więcej ma życia aniżeli Pontarmé.
Cztery czy pięć oberży lub kawiarni, świecą szyldami wzdłuż głównej ulicy, której domy stoją na wielkiej drodze z Paryża do Senlis.
Pierwszy szyld, jaki wpadł w oczy doktorowi był to szyld oberży pod „Białym koniem“.
W tej oberży, powóz kursujący pomiędzy Morfontaine, a stacyami Luzarches-Survilliers, zatrzymywał się, aby wysadzać lub zabierać podróżnych, Gilbert znany był w tej obeży.
— Zacznę od tej... myślał.
Wszedł, zamienił słów kilka z oberżystą, który zbliżył się na jego spotkanie i kazał sobie podać butelkę piwa.
— Czy pan będzie czekał na powóz z Morfontaine? zapytała go gospodyni.
— Nie moja kochana pani, przychodzę umyślnie, żeby panią zobaczyć...
— Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony... Czy przypadkiem panie doktorze potrzebowałbyś moich usług?
— Być może.
— Jestem cała na pańskie usługi... O cóż chodzi?
— O pewne wyjaśnienia, które być może będziesz mi mogła pani dać.
— Z największą chęcią, jeżeli tylko to będzie w mojej mocy.
— Wystarczy sięgnąć pamięcią w niezbyt dawną przeszłość.
— Tylko że ja mam bardzo krótką pamięć, — chyba że coś uczyni na mnie wielkie wrażenie, inaczej zaraz zapominam...
— Podejmuję się skierować panią na właściwą drogę..
— A zatem spróbuj pan, panie doktorze.
— Zapewnie słyszałaś pani o zejściu policyi, jakie miało miejsce w ostatnich czasach w Pontarmé, w oberży wdowy Magloire?
— O! co to, to słyszałam, — nie mało o tem się nagadali w całym okręgu... Było to z powodu jakiejś zbrodni, spełnionej, jak mówiono w domu tej poczciwej kobiety... Wykradziono trumnę z furgonu przedsiębierstwa pogrzebowego.
— O to właśnie chodzi... Widzisz pani, że masz pamięć wyborną.
— Rzecz ta uderzyła mnie... Ale przecież nie co do tego chcesz pan odemnie wyjaśnień?
— Przepraszam, właśnie co do tego.
— Nie wiem nic więcej, jak tylko to, cały świat o tem wie.
— Być może jednak wiesz pani o tem więcej, aniżeli tobie samej się zdaje.
— Co do zbrodni?
— Nie, co do zbrodniarzy.
— Boże wielki! zawołała dobra kobiecina, wznosząc ręce do sufitu. — Czyż pan sobie wyobrażasz, że ja ich znam?
— Tak.
— O to także, nigdy w życiu! — Co za okropność!
— Nie mówię, żebyś ich pani miała znać osobiście, ale być bardzo może, żeś pani ich widziała, nie wiedząc kto oni są.
— Czyżby mieli być w mojej oberży?
— Postaram się o tem przekonać, w miarę tego co mi pani powiesz.
— Mów pan prędko panie doktorze? Przerażasz mnie pan... Na samą myśl, że podobnych łotrów miałam u siebie, że im usługiwałam, nie wiedzieć co się ze mną robi.
— Uspokój się moja kochana pani... potrzebujesz całej zimnej krwi, aby mi odpowiedzieć... Czy przypominasz sobie pani jedną noc w zeszłym miesiącu, podczas której szalała straszna burza?
— Czy przypominam sobie! Oh wielki Boże! naturalnie, że tak... Myślałam, że lada chwila pioruny dom spalą, albo uragan go wywróci! Mówią, że właśnie podczas tej okropnej nocy wykradziono trumnę w oberży wdowy Magloire... Czy to prawda?
— Prawda... W ciągu dnia lub wieczoru poprzedzające go tę burzę, czy przyjmowałaś pani jakich podróżnych?
— Ba! tyle osób u nas bywa piechotą i konno... Nie przypominam sobie dobrze...
— Spróbuj pani przypomnieć sobie.
Oberżystka zamyśliła się.
— Ależ zawołała nagle, zaczynam przypominać sobie. Miałam u siebie jednego podróżnego z wozem... jakiegoś handlarza zboża.
— Czy to był pani znajomy?
— Oh! nie bynajmniej!.. Widziałam go poraz pierwszy. — Jadł tutaj śniadanie, potem poszedł odwiedzić kilku rolników okolicznych, nakoniec powrócił, aby oczekiwać na jednego ze swoich przyjaciół, również jak i on handlarza zboża.
Gilbert zadrżał.
— Ten człowiek, który jadł tu śniadanie, zapytał z żywością, czy to był tęgi chłopak, prędzej wysokiego, aniżeli nizkiego wzrostu?
— Właśnie taki.
— A jego włosy? jakiego odcienia były jego włosy?
— Czerwone jak marchew, panie doktorze...
Gilbert uśmiechnął się z tryumfem.
Niewątpliwie był na dobrej drodze.
Oberżystka mówiła dalej:
— Ten chłopak nie był ładny, oh! bynajmniej, ze swemi czerwonemi włosami, ale miał minę człowieka lubiącego dobrze i wesoło żyć.
— Mówiłaś mi zdaje się kochana pani, że on podróżował z wozem.
— Pewien rodzaj szarabanu, panie doktorze, zatoczył go do mojej zamykanej wozowni.
— Kiedy wychodził po śniadaniu, czy nie wspominał, że idzie do Pontarmé?
— Bardzo być może, ale nie mogłabym na pewno tego utrzymywać.
— A jak długo bawił?
— O! przeszło trzy godziny... Powróciwszy kazał sobie podać karafkę absyntu i czytał gazetę dla zabicia czasu, aż dopóki nie przybył przyjaciel którego oczekiwał.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/139
Ta strona została przepisana.