Pożegnawszy się z matką i kuzynem, po rozmowie o której wiedzą czytelnicy, Filip powrócił do siebie na ulicę Assas.
Julian Vendame oczekiwał go.
Filip nie powiedział dotychczas nic Julianowi, o wypuszczeniu z więzienia pana de Challins. — Nic mu również nie mówił o sprawie sukcesyi.
Kamerdyner myślał sobie:
— Jeżeli mój pan nic mi nie mówi, to znaczy że interes źle idzie! Czyżby piękne nasze nadzieje miały się stać drugą edycyą Dzbanka mleka Peretki?
Perspektywa ta wcale mu się nie wydawała przyjemną i łatwą do zniesienia.
Nadzieja posiadania majątku zbrzydziła mu rzemiosło lokaja.
Instynkta nieograniczonej niepodległości chwilowo uśpione, zaczęły się w nim budzić się coraz to gwałtowniejsze i gorętsze.
— Do tysiąca dyabłów! mówił. Gdyby to tylko odemnie zależało, uczyniłbym cokolwiekbądź, aby raz skończyć!
Znajdował się właśnie w jednym z tych napadów chęci zbuntowania się przeciwko wszelkiej władzy, pragnienia wolności, używania, kiedy wszedł Filip.
Młody baron zdawał się być bardzo zamyślony, a twarz jego nie kłamała.
Wystarał się nie bez wielkiego trudu, o flaszkę belladony, którą miał wręczyć matce i wkładając ją do szuflady, zkąd jutro miał ją wyjąć, niezgrabnie stłukł.
Cóż teraz uczyni?
Co zrobi, ażeby znowu, i to w niedługim czasie wejść w posiadanie potrzebnej dozy tej strasznej roślinnej trucizny.
Żaden środek praktyczny nie przychodził mu na myśl, a czas uchodził.
Jeden z jego przyjaciół młody człowiek, zajmował stanowisko w centralnej aptece szpitalnej, — ale pod jakim pozorem zażądać od niego belladony?
Znał kilku doktorów, dawnych kolegów z piwiarni quartier Latin, z czasów kiedy studyował prawo, ale pod jakim pozorem, otrzymać od nich receptę, na dostateczną ilość tej substancyi?
— Z braku trucizny, projekt mój przepada! mówił z wściekłością, a jednak nie mogę nic wymyślić!
Przyszła mu wtedy myśl zwierzyć się Julianowi Vendame, którego płodna imaginacya mogłaby stać się bardzo użyteczną.
A jednak byłoby to oddać się na łaskę i niełaskę swego lokaja.
Oprócz tego, pomimo strasznego cynizmu, Filip doświadczał jakiegoś niejasnego uczucia wstydu, oburzał się na siebie, na samą myśl zwierzenia tej natury, Vendame wprawdzie był już jego wspólnikiem, ale nie w morderstwie...
Kamerdyner usunął się z uszanowaniem, żeby przepuścić swego pana, i rzekł kłaniając się:
— Pan baron nie wydaje mi się być zadowolonym.
— Bo rzeczywiście nie jestem nim, odrzekł Filip opryskliwie.
— Czy pan baron pozwoli mi zadać sobie jedno pytanie?
— Mów...
— Czy przypadkiem Genowefa Vendame, to jest kuzynka pana barona, kładzie kije w koło naszej fortuny?
Filip stanął przed swym lokajem.
— Tak, odrzekł.
— I to dla tak drobnej rzeczy, pan baron ma minę z tamtego świata? Ależ do licha! ta gąska nie powinna przecie tak wiele ważyć na szali naszych interesów! Jeżeli zanadto cięży i pochyla szalę, daje się pstryczka i usuwa ten niewygodny ciężar... przecież to tak proste!
Filip szerokiemi krokami chodził ciągle po pokoju tam i z powrotem.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/141
Ta strona została przepisana.