Nagle zatrzymał się znowu...
— Vendame — rzekł — znajdujemy się wobec niebezpieczeństwa.
— Jakiego niebezpieczeństwa, panie baronie?
— Aby dojść do rezultatu sposobem prostym i normalnym, postanowiłem ożenić się z Genowefą.
— Wyborny sposób! Po zawarciu małżeństwa, produkuje się akt urodzenia małej, i bierze się miliony!
— Środek ten był dobrym istotnie.
— A czyż przestał nim być?
— Tak jest, nie powiódł się.
— Czyżby Genowefa sądząc się być córką Vendamów, a tem samem moją siostrą, odmówiła oddania swej ręki baronowi de Garennes?
— Odmówiła.
— Na prawdę, trudno uwierzyć...
— Pomimo to jednak, tak jest.
— A zatem? ta głupia dziewczyna miałaby dla jakiegoś kaprysu, wywrócić tak sprytnie obmyślane plany, i literalnie odjąć nam chleb od ust. Coś podobnego nie może być tolerowanem, panie baronie! A! do pioruna prędzej bym ją zadusił własnemi rękami!
Julian mówił te słowa ze wściekłością, która całkiem mu rysy twarzy zmieniła, i czyniła go odrażającym.
— Uspokój się, rzekł mu Filip.
— Nigdy, — nie mogę zapanować nad sobą! pan baron powinien okazać swoją wolę tej gąsce... Przemówić jak pan.
— Na nic by się to nie zdało.
— Dla czego?
— Genowefa kogoś kocha.
— Kocha kogoś!! powtórzył Vendame głuchym głosem. — Ona pozwala sobie, kogoś kochać!! oh! gdybym go mógł dostać!!
I Julian myśl swoją dokończył wyrazistym gestem.
— Po raz jeszcze mówię ci, uspokój się, odrzekł Filip, lepiej na chłodno zastanowić się, jak się unosić. Nic nie jest w stanie zwalczyć uporu Genowefy.
— A upór ten przyprowadza nas do ruiny.
— Tak.
— A więc trzeba wykonać to, o czem przed chwilą mówiłem... dać pstryczka... usunąć z szali niewygodny ciężar... Pan baron sam odziedziczy.
— Nie, nie sam, odrzekł Filip. — Mój kuzyn Raul de Challins, którego pozbyliśmy się na zawsze, jak nam się zdawało, jest na wolności.
Usłyszawszy te słowa tak nieoczekiwane, Julian Vendame, o mało co nie padł na ziemię.
— Na wolności, pan de Challins? powtórzył Julian, głosem przytłumionym; — to niepodobna!
— Zdawało się niepodobnem, a jednak tak jest? odpowiedział baron.
— Przecież tak wszystko dobrze urządziliśmy.
— Tak, ale dyabeł był przeciwko nam.
— Więc pan de Chailins dowiódł swej niewinności?
— Mniej więcej.
— Jakżeż to się stało?
— Opowiem ci.
I Filip pojmując, że niczego nie powinien ukrywać przed swoim wspólnikiem, opowiedział mu wszystko co zaszło w ciągu ostatnich kilku dni...
Vendame słuchał blady z przerażenia.
— Do dyabła, pomruknął, kiedy pan jego skończył mówić. — Interes zaczyna się psuć! Kuzyn pana barona, niewątpliwie zostanie uniewinniony, i weźmie swoją część sukcesyi.
— Toby jeszcze niczem nie było... Milionów jest dosyć, ażeby się niemi podzielić, ale poszukują Genowefy, lada chwila mogą ją odszukać, a jeżeli znajdą, wszystko stracone...
— Nie trzeba, aby ją znaleźli? rzekł Julian gwałtownie. — Tego co nie istnieje znaleść nie można. Usuńmy przeszkodę...
— Już o tem myślałem... Myślałem nawet o środkach jakich użyć należy, ażeby nie dopuścić posądzenia...
— A więc, jakiż na to środek?
— Trucizna, zadawana małemi dozami. Trucizna roślinna, nie pozostawiająca żadnego śladu...
— Wyborna myśl! Niech pan baron się śpieszy z wykonaniem jej.
— Jest pewna przeszkoda...
— Jaka przeszkoda?
— Aby zacząć działać, należy mieć truciznę...
— A bardzo trudno jej dostać, nieprawdaż?
— Tak.
Julian Vendame oparł obie ręce na czole, i począł głęboko się namyślać.
Nagle po jakimś czasie, podniósł głowę i zapytał:
— Digitalina jest roślinną trucizną, nieprawdaż?
— Tak, rzekł Filip. — Jest to właśnie jedna z tych trucizn, o jakich mówiłem przed chwilą... Zażyta w bardzo małej ilości, jest skutecznem lekarstwem na choroby serca, w większej dozie... zabija.
— I czy nieznajdują jej wcale w ciele trupa po śmierci, jeżeli dokonywają autopsyi?
— Nie.
— A więc tego nam właśnie potrzeba, niech się pan baron już o nic więcej nie kłopocze, — będę miał digitalinę.
— Kiedy?
— Dziś wieczór.
— Jakim sposobem?
— To to już moja rzecz! odpowiedział Julian. Abym tylko dostarczył to ziele panu baronowi, nie potrzebuje pan wcale wiedzieć jakim sposobem przyszedłem do tego.
— Słusznie. Tylko nie trać ani chwili. — Jutro moja matka wyjeżdża do Bry-sur-Marne w towarzystwie Genowefy... trzeba ażeby wzięła z sobą truciznę.
— Będzie ją miała.
— Liczę na ciebie.
— Pan baron będzie ze mnie zadowolony.
Po tej ponurej naradzie, Filip wyszedł z domu powracając na ulicę Madame.
Baronowa i Genowefa tylko co powróciły.
Pan de Garennes dał znak matce, że ma jej coś do powiedzenia i udał się za nią do jej pokoju.
— Czy zawsze, jutro opuszczasz matko Paryż? zapytał.
— Tak, jutro.
— A więc przyniosę jutro rano, to co wiesz... przyjdę bardzo rano...
— Mam tobie dać jedno polecenie bardzo ważne, rzekła baronowa.
— Cóż takiego?
— Żebyś jak najrzadziej przyjeżdżał do Brysur-Marne z Raulem.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/142
Ta strona została przepisana.