Wyszedł razem z Raulem, i dwaj młodzi ludzie umówili się spotkać się nazajutrz, aby odprowadzić baronowę de Garennes na kolej.
Wchodząc do siebie Filip, od pierwszego rzutu oka zauważył wesołość malującą się na fizyonomii Juliana.
— Dobre nowiny, nieprawdaż? zapytał go. — Zanadto wesołą masz minę, aby ci się miało nie udać.
— Tak jest istotnie, panie baronie, dobre przynoszę wiadomości, odpowiedział Julian.
— Więc masz... to czego mi potrzeba?
— Oto jest.
Mówiąc te słowa Julian, podał swemu panu mały flakonik.
Filip wziął go i począł oglądać.
— Ależ cóż to znaczy, rzekł, widzę nazwisko aptekarza i numer porządkowy na etykiecie. Więc to było wydane za zwykłą receptą doktora?
— Tak panie baronie.
— Jakimże sposobem otrzymałeś receptę?
— Nie dla mnie była pisaną... Czy pan baron nie widzi, że flaszeczka jest napoczęta?
— Od kogoż u dyabła dostałeś ją?
— Od pewnej młodej osoby, która zaszczyca mnie swemi względami, i której pani umiera na chorobę serca.
— Prosiłeś więc ją, aby ci dała tę flaszeczkę? zawołał Filip.
— Poprostu zabrałem ją, nie pytając się o pozwolenie.
— Ależ ona się spostrzeże, żeś ty ją wziął.
— Bardzo być może, lecz niech pan baron nie kłopocze sobie tem głowy... Obowiązuję się przekonać Lizę, że to jej się tylko zdaje... Liza to właśnie owa młoda osoba, o której wspomniałem... Jedna rzecz tylko mnie niepokoi.
— Cóż takiego?
— Czy pan baron jest zupełnie pewny, że digitalina jest gwałtowną trucizną?
— Najzupełniej pewny.
— Dla tego, że ta zacna dama, używająca tego lekarstwa, bierze aż po pięć kropli od razu i to od dawna.
— Przyzwyczajenie absorbowania tej trucizny łagodzi jej skutki. W każdym innym razie doza taka wystarczyłaby do sprowadzenia śmierci... Jutro matka wyjeżdża do Bry-sur-Marne. Wszystko się skończy za miesiąc, być może wcześniej. Pojutrze, mówił dalej Filip, wyjeżdżam z Paryża i ciebie z sobą zabieram.
— Będziem więc podróżować? zapytał Julian z pewnem zadziwieniem.
— Tak, pojedziemy przepędzić kilka dni w Morfontaine. Kuzyn Raul będzie nam towarzyszył.
— W Morfontaine? powtórzył kamerdyner. — Pan baron ma więc przyjaciół w tamtej okolicy?
— Jedziemy do doktora Gilberta...
Bendame podskoczył.
— Do doktora Gilberta! zawołał. Człowieka który nam tyle złego uczynił!.. który produkuje akt urodzenia córki pańskiego wuja, szuka wszędzie tej zawadzającej nam dziewczyny, i otrzymuje od sądu wypuszczenie na wolność pana de Challins! Ależ to nie jest przyjaciel, ale wróg i to bardzo niebezpieczny!
— Właśnie dla tego pragnę mu zajrzeć w oczy.
— Mamy dobrowolnie rzucać się w wilczą paszczękę...
— Czy nie boisz się przypadkiem, mości Julianie? zapytał baron ironicznym tonem.
— Mówiąc między nami panie baronie, czuję się trochę niespokojnym... i do licha jest dla czego!! Pomyśl pan tylko!! Morfontaine niedaleko leży od Chapelle en Serval i Pontarmé, a włóczyłem się właśnie tam tędy dnia poprzedzającego zeskamotowanie trumny...
— Czy boisz się, aby cię nie poznano? zapytał Filip.
— Eh, eh! poszepnął Julian.
— Byłeś przebrany za chłopa... miałeś na głowie czerwoną perukę...
— Zapewne, ale pomimo przebrania, wystarczyć może jeden ruch, intonacya głosu, aby obudzić podejrzenia... Wolałbym nie pokazywać się w tam tych stronach.
— To niepodobna... Trzeba zaryzykować i jeśli jest niebezpieczeństwo, stawić mu czoło odważnie... Z wielu przyczyn podróż ta jest konieczną... Nie dowierzam doktorowi Gilbertowi, a nawet i Raulowi... Mają oni pewne wątpliwości, z któremi muszę walczyć wszelkiemi możliwemi środkami... Uzbrój się w zimną krew, tak ja to uczynię i skorzystaj z pobytu w Morfontaine, aby przypatrzyć się wszystkiemu, wystudyować, zdać sobie ze wszystkiego sprawę.
— Pan baron może być spokojny, odrzekł Vendame. — Ponieważ niebezpieczeństwo jest nieuniknione, odważnie stawię mu czoło i pokażę co umiem... Mam honor życzyć dobrej nocy panu baronowi.
— Dobranoc.
Pan i sługa udali się do swoich pokojów.
Raul de Challins w ponurem usposobieniu powrócił do swego mieszkania na ulicy Saint-Dominique.
Odjazd tak bliski Genowefy, bardzo go niepokoił. Odjazd ten wśród wszystkich jego zajęć i kłopotów, a wiemy, że te nie były małe, ten odjazd, stanowił najważniejszy kłopot młodego człowieka.
Kiedy Genowefa będzie w Bry-sur-Marne, nie będzie mógł jej często widywać.
Przywykły spotykać ją codziennie, nie mógł dopuścić myśli, ażeby przez czas dłuższy nie słyszeć jej głosu i nie szukać w jej wzroku wyznania podzielanej miłości.
Genowefa przytem wydawała mu się w ostatnich czasach bardzo smutną, a nie mógł zapytać jej o przyczynę tego smutku.
Bez wątpienia należało smutek ten przypisywać chwilowemu rozłączeniu; ale było to tylko przypuszczenie. — Pewności nie miał.
Znajdę sposób jednakże, zbliżenia się do niej, pomimo wszystkiego, mówił do siebie Raul, i najdziwaczniejsze projekta powstawały w jego umyśle.
Z trudnością zasnął, bardzo już poźno w nocy, i we śnie trapiły go złowróżbne marzenia.
Obudziwszy się z rana, czuł się jak zbity.
Baronowa de Garennes wcześnie wyjeżdżała do Bry-sur-Marne.
Udał się więc na ulicę Madame o ósmej rano,