Gilbert powrócił do swoich pokojów, gdzie oczekiwał na niego, jak zwykle, Wilhelm.
— Zamknij drzwi, rzekł mu.
Wilhelm pośpieszył wykonać rozkaz.
— Teraz słuchaj.
Stary sługa zbliżył się.
— Co ci mówił ten lokaj, podczas gdy byliście razem?
— Nic interesującego panie. — Zdaje się być małomównym... Słuchając go zdawałoby się, że czuł by się szczęśliwym, mieszkając na wsi, — ogrodnictwo bardzo mu się podoba, całe południe przepędził przypatrując się drzewom w sadzie.
— Czy mówił co o swoim panu?
— Mówił mi tylko, że służy już dwa lata u pana barona de Garennes, i bardzo czuje się zadowolonym ze swego miejsca.
— To wszystko?
— Tak panie, to wszystko.
— A teraz posłuchaj, i zatrzymaj dobrze w pamięci wszystko co ci powiem...
— Może pan być spokojnym, nie zapomnę niczego.
— Jutro rano pojedziesz do Chapelle-en-Serval.
— Dobrze panie.
— Udasz się do oberży pod „Białym Koniem“.
— Tam gdzie się zatrzymuje dyliżans kolejowy? przerwał Wilhelm.
— Tak.
— Dobrze panie, znam to miejsce.
— Powiesz oberżystce, żeby przygotowała śniadanie na trzy osoby, i pamiętała o tem, o czem z sobą umówiliśmy się...
— A teraz, dobrej nocy Wilhelm ie... Możesz już odejść.
Podczas gdy to wszystko się działo w Kwadratowym domu w Morfontaine, zobaczmy co robiono w Bry-sur-Marne, w willi baronowej de Garennes.
Instalacya została ukończoną w zupełności, Genowefa zajęła w posiadanie pawilon dodany do głównego korpusu domu.
Od czasu jak młoda dziewczyna Paryż opuściła zdawało jej się, że pozostaje w wielkiej próżni.
Ani kosze kwiatów żywych kolorów, ani cieniste aleje, ani prześliczny horyzont rozlegający się tak daleko jak okiem sięgnąć można, ani głęboki spokój i samotność, nie były w stanie rozproszyć niepokoju ogarniającego jej duszę, ani coraz wzrastającego smutku.
Pierwszy dzień zapełniony tysiącznemi szczegółami wewnętrznego urządzenia, wydawał się długim nieskończenie.
Pani de Garennes zauważyła postawę smutną i strapioną Genowefy, lecz mało ją to obchodziło, ponieważ młoda dziewczyna skazaną była bez apelacyi.
Nazajutrz przeświadczona, że należy skończyć jak można najprędzej, postanowiła rozpocząć zbrodniczą robotę, powierzoną jej przez syna.
O jedenastej rano oznajmiono jej, że śniadanie zostało podane.
Genowefa przyszła do pokoju jadalnego z twarzą cokolwiek mniej smutną, aniżeli dnia poprzedzającego.
— I cóż moje drogi6 dziecko, zapytała baronowa, nieprawdaż, że będziemy sobie żyć spokojnie w willi Róż, przez czas ostatnich ładnych dni?
— Tak, pani... Trudnoby żyć spokojniej.
— Czy podoba ci się n asza samotność?
— Podziwiam piękność tej okolicy...
— Dla czegóż jesteś taka smutna?
— Nie jestem smutna. Jestem cokolwiek zdenerwowaną, ale to przejdzie z pewnością.
— Może obawiasz się mieszkać tutaj sama ze mną?
Blady uśmiech ukazał się na ustach Genowefy, i odpowiedziała:
— Obawiać się! O, nie pani... Wszak nie jestem tak nierozsądną!!! Czegóż mogłabym się obawiać przy pani?
— Niczego, z pewnością, lecz strach jest symptomem nerwowym, tak jak ten o którym przed chwilą mówiłaś... Trzeba być wesołą, pozbyć się czarnych myśli, używać dużo ruchu, dobrze jeść i spać, a świeża i kontenta oczekiwnć będziesz chwili powrotu do Paryża... Oto zacznij od tego...
Mówiąc te słowa pani de Garennes, położyła skrzydło kurczęcia na talerzu Genowefy i nalała wina Bordeaux w kieliszek młodej dziewczyny, która zmięszana takiem nadskakiwaniem, pozwalała na wszystko mocno się czerwieniąc.
— Pij — mówiła dalej baronowa — ten stary Medoc da ci siły do przechadzki po parku.
Genowefa posłuszna umoczyła usta w kieliszku.
— Wybornie! rzekła pani de Garennes, później dodała odmiennym tonem: — Czy chcesz mnie zrobić pewną przysługę, moje dziecię?
— Z największą chęcią, pani.
— Upał zaczyna mi dokuczać, a zostawiłam wachlarz w salonie, czy też w gabinecie tualetowym...
— Biegnę poszukać go.
Genowefa wstała z krzesła i wyszła szybko z pokoju jadalnego.
Pani de Garennes, jak tylko znalazła się samą, wyjęła z kieszeni flakon, dany jej wczorajszego dnia przez Filipa, otworzyła i wlała dwie krople w kieliszek panny do towarzystwa.
Ręka jej nie zadrżała bynajmniej.
Twarz jej nie wyrażała nic innego, oprócz radości ze spodziewanego tryumfu.
Kiedy Genowefa powróciła, przynosząc wachlarz, flakon zajął napowrót swe miejsce w głębi kieszeni baronowej.
— Dziękuję ci moja droga... rzekła trucicielka, przepraszam cię, żeś się trudziła, i zabierz się napowrót do śniadania.
Młoda dziewczyna usiłowała udawać, że je z apetytem, i wypiła do ostatniej kropli kieliszek, który pani de Garennes uśmiechając się znowu napełniła.
Po śniadaniu obie kobiety wyszły do parku.
Baronowa opierała się na ramieniu Genowefy.
Szły zwolna aleją ocienioną stuletniem i lipami i rozmawiały o rzeczach obojętnych.
Nagle młoda dziewczyna schwyciła się ręką za lewą stronę piersi, głucho krzyknęła i zachwiała się.
— Co ci się stało, moje dziecię? Co takiego? zapytała pani de Garennes, udając przerażenie, i obejmując Genowefę ramionami aby nie upadła.
— Nic, pani... to już przeszło, wyjąknęła panna do towarzystwa. Mówiąc te słowa słabym głosem, ocierała chustką skronie potem okryte.
— A le cóż to ci było? pytała baronowa.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/154
Ta strona została przepisana.