Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Nie wiem... dziwnego doznałam uczucia, jakiegoś bólu.
— Gdzie?
— W sercu... zdawało mi się jak gdyby szpilkę rozpaloną do czerwoności włożono mi w serce, a jednocześnie, uczułam lodowaty dreszcz po całem ciele.
— Może chcesz powrócić do domu?
— Nie pani... Zostańmy w parku, proszę panią... Czuję, że świeże powietrze dobrze mi robi.
— Jeżeli dobrze ci robi, moja droga, przechadzajmy się dalej, ale jak tylko uczujesz zmęczenie powiedz mi, i powrócimy do domu. Wszak obiecujesz uprzedzić mnie?
— Tak pani, ponieważ jesteś tak dobrą, żeby pozwolić mi...
— Czy to po raz pierwszy, moje drogie dziecię, doświadczasz tego bolesnego uczucia?
— Tak pani, po raz pierwszy.
— Nigdy nie powiedziano ci, że jesteś skłonną do choroby serca?
— Nie pani, nigdy...
— Czy nie miewasz czasem zaduszenia, bicia serca?
Genowefa dała znak głową przeczący.
Baronowa mówiła dalej:
— Czy chcesz abym posłała po miejscowego lekarza?
— Oh! pani, nie czyń tego, proszę cię! zawołała młoda dziewczyna. — Po co sprowadzać lekarza? nie chodzi wcale o żadną chorobę, lecz jakieś cierpienie przechodnie. — Czuję się już zupełnie dobrze.
— Czy na prawdę?
— Przysięgam pani.
Genowefa istotnie powróciła do stanu normalnego i odzyskała zwyczajny wyraz twarzy.
Doza trucizny zadanej jej, nateraz nie powinna sprowadzić innego symptomatu, jak tylko ten którego doświadczyło młode dziewczę.
W pół godziny później, baronowa de Garennes objawiła życzenie powrotu.
Udano się drogą do Willi i całe popołudnie przeszło na rozmowie i czytaniu, bez żadnego innego wypadku.
Wieczorem Genowefa uczuła znowu palenie w sercu, lecz mniej gwałtowne jak pierwsze, i baronowa o tem nie wiedziała.
O dziesiątej, w chwili kiedy Raul w Morfontaine życzył dobrej nocy doktorowi Gilbertowi, Genowefa wchodziła do pawilonu, i przed położeniem się do łóżka, uklękła prosząc Boga, aby czuwał nad tym, którego kochała i strzegł go od wszelkiego niebezpieczeństwa.


XXXI.

Następnego dnia goście Kwadratowego Domu byli na nogach bardzo wcześnie, Gilbert jednakże od wszystkich wstał najraniej.
Czekał na Paula i Filipa przechadzając się po parku ze swymi chartami.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy doktorze... rzekł pan de Challins ściskając go za rękę.
— Dobrze panowie spaliście? zapytał gospodarz domu uśmiechając się.
— Co do mnie nie zbyt dobrze... odrzekł Filip.
— Czy nie wygodne miałeś pan łóżko?
— Nie bynajmniej! ale nie mogłem zapanować nad mojem wzruszeniem... To coś mnie pan wczoraj opowiedział, bardzo mnie poruszyło i nie dawało mi zasnąć...
— Pojmuję to; przypuszczam jednak, że zmęczenie w końcu zwyciężyło zajęcie myślami.
— Nie bardzo, zapewniam pana.
— Czy to dziś rano mamy jechać do Potarmé? zapytał Raul.
— Tak jest... Poszlę zaraz po powóz.
— A to na co? Taka piękna pogoda. Prześlicznie byłoby pójść piechotą przez pola i lasy.
— Takie i moje zdanie... odrzekł doktór Gilbert.
— Dla czegóż więc wspominałeś pan o powozie?
— Bałem się, że dla Paryżanów droga ta byłaby zbyt nużącą.
— My umiemy chodzić, zawołał Filip, potem dodał z zuchwałością, mogącą unicestwić podejrzenia gospodarza domu, jeżeli on go posądzał. Czy nie będziesz pan miał nic przeciwko temu, ażeby mój służący poszedł z nami.
— Nic bynajmniej...
— Myślę, że on nam może być użyteczny, i na wszelki wypadek dałem mu rozkaz, aby był gotów...
Vendame wychodził właśnie z willi i z kapeluszem w ręku zbliżył się do swego pana, który mu powiedział:
— Julianie pójdziesz za nami.
— Dobrze panie baronie.
Wszyscy trzej udali się w drogę.
Julian postępował za nimi w przyzwoitej odległości.
Wyszli z parku przez drzwi wychodzące do gęstwiny i wkrótce znaleźli się na czystem polu.
Pan de Garennes zapytał:
— Czy to w tej okolicy przechadzałeś się pan, panie doktorze, kiedy pańskie psy odkryły trumnę hrabiego de Vadans?
— Nie, ale za parę minut, wejdziemy na drogę którą wtedy szedłem.
I wchodząc na wązką ścieszkę wśród lucerny, wkrótce doszli do drogi prowadzącej do Baron.
— Otóż jesteśmy na drodze, o której wspominałem — rzekł doktór.
— Pokażesz nam pan miejsce, w którem odkrycie było zrobione, rzekł Filip zuchwale.
— Zaprowadzę tam panów.
Julian Vendame nie mógł słyszeć tego, co mówiono, lecz poznając drogę, którą dwa razy przebywał, aby spełnić świętokradzką kradzież, odgadywał znaczenie słów zamienionych.
— Pan baron nie ma rywala, co do bezczelności, myślał. Stary jest bardzo sprytny, zostanie jednak w pole wyprowadzony, jak rekrut. Co do mnie przygotowany jestem na wszystko, nie dam się złapać, ani się zagapię.
Nagle doktór zatrzymał się, wskazał ręką na pole niedawno obsiane.
— To w tej stronie pola, rzekł, mniej więcej dwadzieścia pięć kroków tam na lewo, psy moje zwietrzyły trumnę.
Pan de Garennes zapytał:
— A czy daleko ztąd jeszcze do oberży Magloire?
— Około półtorej godziny drogi...