— Oh! tak, tak, strasznie jestem zmienioną, wyszeptała, padając na krzesło. — Boję się, że Raul jak mnie zobaczy taką bladą i wychudłą, z oczami zapadniętemi, rysai wyciągniętemi, przestanie mnie kochać!
Długo potem płakała i złamana łzami i chorobą, zawlekła się do łóżka, rozebrała się i położyła.
Była godzina dziesiąta.
Baronowa czytała w salonie dzienniki.
Bicie zegaru przerwało jej czytanie.
W stała z fotelu, weszła na pierwsze piętro, gdzie się znajdowało jej mieszkanie, przeszła pokój sypialny i wzięła mały flakonik z szuflady zamkniętej na klucz, otworzyła drzwi i przestąpiła próg pokoju, służącego za skład bielizny i ubrania. Pokój ten łączył się z oszklonym korytarzem prowadzącym od głównego korpusu domu, do pawilonu, w którym mieszkała Genowefa.
Baronowa przebyła zwolna ten korytarz, oświecony jak gdyby w biały dzień promieniami księżyca.
Weszła do pawilonu, a ztąd do pokoju młodej dziewczyny.
Lampka nocna stojąca na stoliku paliła się.
— Czy śpisz moje dziecię? zapytała pani de Garennes cichym głosem.
Genowefa zaczęła dopiero zasypiać.
Głos baronowej jakkolwiek słaby, przebudził ją.
Otworzyła oczy, podniosła się na posłaniu i odpowiedziała:
— Zaczynałam zasypiać, pani baronowo.
— To moja wina, pozwoliłam przejść godzinie twojej mikstury. — Zaraz ją przyrządzę.
Pani de Garennes wzięła świecę, zapaliła u drżącego płomyka lampki nocnej i zeszła na dół.
Na małym stoliczku stała karafka na tacy, ze szklanką i lekarstwem zapisanem przez doktora Loubet.
Baronowa włożyła kawałek cukru do szklanki, rozpuściła go, nalała wody do połowy i łyżeczkę mikstury.
Uczyniwszy to rzuciła badawcze spojrzenie n a około i czas jakiś przysłuchiwała się.
Żaden hałas nie zdradzał obecności lub zbliżania się jakiegokolwiek ludzkiego stworzenia.
Wtedy pani de Garennes wyjęła z kieszeni flaszeczkę digitaliny przywiezionej przez nią do Bry-sur-Marne, otworzyła ją i wpuściła trzy krople do szklanki, poczem wszystko razem wymięszała.
Schowawszy napowrót flaszeczkę, wzięła świecę, szklankę i powróciła na pierwsze piętro.
Genowefa oparłszy się na poduszkach, oczekiwała.
Baronowa podała jej napój zatruty.
Młoda dziewczyna spojrzała na szklankę z pewnem niedowierzaniem.
— Pij moja najdroższa, rzekła słodkim głosem pani de Garennes, cokolwiek zaniepokojona tem wahaniem. — Pij... moja droga... To życie...
— Genowefa wychyliła napój od razu.
Trucicielka wzięła napowrót szklankę, zeszła na dół, wymyła ją, wylała na ogień palący się na kominku wodę po wymyciu, i powróciła na górę.
Panna do towarzystwa miała głowę wciśniętą w poduszkę i wydawała słabe jęki.
Pani de Garennes zbliżyła się do łóżka i zapytała:
— Cierpisz, moje dziecię?
— Tak pani, bardzo cierpię.
— Cóż takiego doświadczasz?
— Tak gdyby rozpalony węgiel, piekł mnie tu.
I dziewczę mówiąc te słowa, przycisnęło ręką lewą stronę piersi.
— Nigdy mi serce tak mocno nie biło... mówiła dalej, zdawałoby się, że pęknie... Palpitacye te duszą mnie.
Baronowa wzięła za rękę Genowefę.
Ręka ta była zimna, jak marmur.
Czyżby to miała być śmierć? — Tak prędko? za pytywało siebie, to wstrętne stworzenie.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/165
Ta strona została przepisana.