— Tak jest, panie Raulu!
— Wiele zamówiłeś powozów?
— Dwanaście.
— To wystarczy jak myślę... Jak tylko Honoryusz przyjedzie z Berthaud, przyślij ich do mnie, proszę cię...
— Dobrze, panie Raulu.
Woźnica Saturnin nieruchomy na koźle oczekiwał rozkazów...
— Jedźcie do szaletu... — rzekł mu pan de Challins.
Furgon ruszył stępo.
Raul szedł na przedzie. Zbliżono się do mieszkania. Fasada ubrana była czarną draperyą ze srebrnemi łzami. Ponad głównem wejściem zawieszoną była tarcza harbowa, z hrabiowską koroną.
Komisarz żałobny podszedł do Raula, który wręczył mu papiery upoważniające do przewiezienia zwłok z Paryża do Chantilly. Wtedy żałobnicy otworzyli furgon kluczem który im podał pan de Challins i złożyli trumnę na katafalku; przykryli ją czarnym całunem przeciętym wielkim białym krzyżem, poczem odeszli oczekiwać n a chwilę pogrzebu.
Raul pozostał sam w kaplicy żałobnej.
Między Mortfontaine a Pontarmé okolica jest prześliczna. Żyzne płaszczyzny, poprzecinane bukietami gajów, czarują oczy przechodnia. Zdawać mu się może, że się znajduje w najpiękniejszym kantonie bogatej Normandyi.
Po nocnej burzy, jasne słońce wschodziło na czystym błękicie nieba, zapowiadając dzień prześliczny.
Była godzina czwarta rano.
Ptaszki fruwały około krzaków, koguty w ferm ach głośno i radośnie wygłaszały swoje zwycięzkie pienia pośród pierzastego seraju.
W wioskach okiennice odmykały się, mieszkańcy zjawiali się w oknach, z nabrzękłemi od snu powiekami.
Mortfontaine jestto skromna wioska zamieszkała wyłącznie przez rolników.
Gdzieniegdzie dają się widzieć wille rozrzucone na skraju lasu d’Ermenonville, otaczając Mortfontaine jakby pasem zieloności.
W odległości kilometru od wioski, przy samej drodze przechodzącej przez las, znajdowało się wejście do wcale znacznej majętności.
Brama z kutego żelaza, pomnikowo wyglądająca, dawała przystęp do alei wysadzonej stuletniem i wiązami.
Aleja ta prowadziła w prostej linii do wielkiego kwadratowego budynku zwanego w całej okolicy: „Domem doktora“.
Budynek był stary, we włoskim stylu uwieńczony tarasem, w pośrodku którego wznosił się belweder w dosyć złym guście.
Dom doktora, chociaż zamieszkały przez jedną tylko osobę, zawierał znaczną liczbę pokoi, trzy czwarte jedak okien zwykle było zamknięte.
Gospodarz domu znany pod imieniem doktora Gilberta, zajmował małą tylko cząstkę gmachu i zadawalniał się pokojem sypialnym, jadalnym, gabinetem do pracy, biblioteką zawierającą skarby nauki starożytnej i współczesnej, i wielką izbą urządzoną na chemiczne laboratoryum.
Piętnaście lat przed epoką, w której dzieją się opisywane przez nas wypadki, dom ten opuszczony od pewnego czasu wystawiony na sprzedaż; nieznajdował jednakże długo kupujących i zdawało się, że ich nigdy nie znajdzie z powodu krwawego dramatu, jaki się dawno już temu w jego murach odegrał.
Młoda jedna kobieta, jak mówiono, została w tym domu zabitą przez męża, który w napadzie zazdrości spełniwszy tę zbrodnię, sam sobie w łeb strzelił, wobec trup a swej ofiary.
Legenda ta zniechęcała kupujących i pusty dom coraz bardziej popadał w ruinę.
Pewnego dnia rozeszła się w Mortfontaine wiadomość, przyjęta z łatwem do zrozumienia zadziwieniem, że ponure to domostwo zostało kupione.
Nazajutrz stary służący z żoną przywieźli bagaże i zamieszkali w domu.
W dwa dni później, przybył mężczyzna w wieku nie dającym się określić, i od razu rozpoczął urządzać się; sprowadził rzemieślników, kazał im konieczne porobić reperacye. Był to nowy właściciel. Nazwano go prawie od pierwszej chwili doktorem Gilbert, chociaż wcale nie trudnił się praktyką lekarską.
Człowiek ten wkrótce po zajęciu w posiadanie willi, przypadkowo był świadkiem strasznego wypadku.
Jeden z robotników spadł z rusztowenia służącego do reperacyi dachu, i złamał sobie obie nogi.
Nabywca starego domu, kazał go zanieść, nie do szpitala, ale do swego własnego mieszkania, i pielęgnował go w sposób dowodzący głębokiej nauki i lekarskiej biegłości.
Podwójnie złamana kość wkrótce się zrosła, i robotnik odzyskał siły w nogach, bez najmniejszego śladu kulawizny.
Cudowna ta kuracya miała ogromny rozgłos, i ogół dodał do imienia nieznajomego tytuł doktora.
Głos ogółu nie mylił się.
Osobistość zajmująca nas, była w Paryżu pod swem prawdziwem nazwiskiem jednym z najbardziej odznaczających się lekarzy, chirurgiem niemal sławnym.
Czytelnik, dowie się wkrótce dla czego, usuwając się dobrowolnie z areny paryskiej, zamieszkał samotnie w Mortfontaine, i sarał się otoczyć milczeniem i tajemnicą.
Od czasu do czasu okoliczni mieszkańcy pukali do drzwi kwadratowego domku i żądali pomocy doktora Gilberta.
Starzy służący odpowiadali niezmiennie, że pan ich już niepraktykuje, lecz jeżeli proszący byli w nędzy, nie dozwalali im nigdy odejść bez obfitego wsparcia.
Dziwnie tajemnicza osobistość doktora, obudzała żywą ciekawość na trzy mile wokoło.
Probowano wyciągnąć na słowo kamerdynera Wilhelma i Małgorzatę jego żonę.
Niepodobna jednakże było wydostać od nich najmniejszego choćby wyjaśnienia; ciekawi zawiedzeni, pogodzili się w końcu z losem i przestali zajmować się doktorem, chociaż spotykali go często przechadzającego się po wsi z dwoma olbrzymiemi chartami