Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/172

Ta strona została przepisana.

Wkrótce ciężki wehikuł natłoczony podróżnymi, poruszył się na drodze ku Morfontaine.
W la Chapelle-en-Serval kilka osób wysiadło.
Jak zwykle, na krótko dyliżans zatrzymał się się przed drzwiami oberży pod „Białym Koniem“.
Jalian przezornie odwrócił głowę, nie chcąc narażać się na poznanie.
Omnibus potoczył się dalej.
— Czy to dla kogoś z Morfontajne wieziesz pan te pakunki? zapytał konduktor Vendama.
— Nie, to moje...
— Pańskie! więc mieszkasz pan w Morfontaine?
— Nie, jestem malarzem pokojowym... jadę na robotę, moje przyrządy są w tym pakunku.
— Aha! jesteś pan malarzem pokojowym.
— Tak jest... i to niezgorszym, śmiem utrzymywać.
— U kogóż masz pan robotę?
— U pana Loiseau.
— Loiseau z Paryża? właściciela małego pawilonu?
— Właśnie.
— Ależ tam nikt nie mieszka, pawilon jest zamknięty...
— Wiem o tem dobrze, ponieważ mam klucze w kieszeni.
— A to co innego... Będziesz go pan odświeżał?
— Tak, od piwnic, aż do strychu.
— Będziesz pan miał mnóstwo roboty. Ten pawilon bardzo potrzebuje odświeżenia...
— Tak mi właśnie mówił właściciel.
— Czy pan Loiseau ma zamiar napowrót zamieszkać w Morfontaine?
— Sądziłbym raczej, że chce wynająć ten pawilon. Zdaje się, że od czasu śmierci żony, okolica tutejsza i pawilon obrzydły mu... nawet chętnieby sprzedał, gdyby kupiec się zdarzył... dla tego właśnie mam go odnowić.
— Czy pan sam masz całą tę uskutecznić robotę?
— Sam jeden... Będzie roboty na jaki miesiąc, albo i pięć tygodni.
— Tem lepiej! to mi dostarczy przyjemności trącenia się z panem od czasu do czasu.
— Przyjemność będzie po mojej stronie.
— Jesteś pan bardzo grzeczny! Czy będziesz pan powracał co wieczór do Paryża?
— Oh nie, toby nie było mi wcale na rękę! zawołał Vendame, śmiejąc się, — są tam przecie jakieś meble w tym pawilonie... przywiozłem z sobą pościel, będę więc tam sypiał.
— Tak to najlepiej, ale jakże ze śniadaniem i obiadem?
— A czy nie ma jakiej gargoty w Morfontaine?
— Jest tam oberża, gdzie ja się zatrzymuję, nie źle tam wcale przyprawiają, dosyć czysto nawet, zaręczam wam.
— Otóż to dla mnie wybornie, będę tam chodził na śniadania i obiady.
— A dziś, będzież pan tam obiadować?
— Naturalnie, do licha, piekielnie jestem głodny!
— A więc wypijemy po zielonej, i razem zjemy obiad.
— Bardzo chętnie.
Julian wiele miał powodów, aby opowiedzieć tę swoją historyjkę konduktorowi.
Wszak była ona zbyt prostą i prawdopodobną, aby miała choćby najmniejsze obudzić podejrzenie.
Obcy, którego obecność w tej okolicy była wyjaśnioną, mógł najspokojniej w świecie pilnować drogi prowadzącej do willi doktora Gilberta.
Nagle woźnica konie zatrzymał.
— Otóż i pawilon, rzekł, trzeb a zdjąć wasze pakunki... Zejdźcie, będę wam podawał.
Vendame lekko skoczył na ziemię.
Konduktor wziął bagaże z wierzchu dyliżansu, i podawał mu je po kolei.
— Odnieście to do pawilonu... mówił dalej... Będę na was oczekiwać z absyntem u matki Robin, w oberży „Jana-Jakóba“, i każę położyć dla was nakrycie...
— To się rozumie. — W kwadrans najdalej stawię się.
Dyliżans odjechał.
Julian wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył drzwi pawilonu pana Loiseau...
Noc zaczynała zapadać...
Droga była pusta.
Wielkie lasy ze wszystkich stron zagradzające horyzont, tworzyły czarne masy, w pośród których zagłębiała się, jakby jakieś mniej ciemne przecięcie, długa aleja prowadząca do willi doktora Gilberta.
Vendame na tę aleję spojrzał wzrokiem nie dającym się opisać, rodzaj kurczu raczej aniżeli uśmiechu, wykrzywił mu usta, poczem wniósł do domu bagaże i zostawił je przy schodach.
— Jutro — wyszeptał — wypakuję to wszystko.
Na dziś dostatecznem będzie posłać sobie łóżko i położyć się spać.
Zamknąwszy drzwi na klucz, nędznik ten skierował się w stronę wioski.
Pawilon pana Loiseau, jak wiedzą czytelnicy, był całkiem odosobniony i zdala od wszelkich innych zabudowań, oddalony od Morfontaine mniej więcej na pół kilometra.
Julian z łatwością znalazł oberżę „Jana-Jakóba“, jak zwykle w niedzielę, przepełnioną gośćmi.
Konduktor dyliżansu czekał na niego przy drzwiach i zaraz przedstawił gospodyni domu, jako czeladnika malarskiego, mającego stołować się u niej przez miesiąc, albo i sześć tygodni, pani Robin zatem, chociaż bardzo zajęta, nadzwyczaj uprzejmnie i pochlebnie przyjęła nowego klienta.
Dwaj od niedawna towarzysze, jedli obiad siedząc naprzeciwko siebie, poczem konduktor, mając jeszcze gdzieś jechać, poszedł zaprządz konie do dyliżansu, a Julian powrócił do pawilonu, w którym co najmniej kilka dni miał pozostać.
Przewidujący łotr, włożył wyjeżdżając z Paryża, pakiet świec do walizy.
Osadził je w dwa lichtarze, posłał łóżko, położył się i znużony po tak pracowitym dniu, zasnął snem głębokim...