— Co wieczór czuwaj nad Genowefą... Pozostawaj przy niej tak długo, jak tylko będzie można... Jeżeli będzie miała umówioną nową schadzkę, obecność twoja, stawać tem u będzie na przeszkodzie, i z samego jej zachowania się poznasz, czy kochanek ma przyjść... Oszczędzi ci to wzruszenia, kiedy usłyszysz wystrzał fuzyi Hieronima.
— Masz słuszność... Od dziś czuwać rozpocznę, chyba, że chcesz dziś ze mną wieczór przepędzić?
— Zostanę na obiedzie, ale potem zaraz odjadę... Mam interesa w Paryżu:
— A twój służący, Julian Vendame?
— Nie daje mi znaku życia...
— I to ciebie nie niepokoi?
— Przeciwnie... Znasz matko przysłowie: Nie ma nowin, dobre nowiny. Po prostu Julian czeka.
— Rzeczywiście Julian Vendame czekał, — czekał spokojnie i z cierpliwością.
W poniedziałek rano o wschodzie słońca, wieśniacy z Morfontaine idąc w pole na robotę zauważyli żaluzye i okna pawilonu pana Loiseau otwarte na roścież, i malarza przybranego w swój tradycyonalny kostium, to jest białą bluzę, płaską czapkę, oddającego się operacyi mycia i skrobania ścian, poprzedzających malowanie.
Vendame posiadał głos do najwyższego stopnia fałszywy, lecz ostry i wysoki, który poczciwi wieśniaśniacy musieli znajdować przepysznym, skrobiąc więc ściany, śpiewał na całe gardło, ulubione piosnki z kawiarni śpiewających w Paryżu.
Kobiety i mężczyźni zatrzymywali się przed pawilonem.
Mężczyźni słuchali z wytężoną uwagą.
Kobiety nie zadawalniały się samem słuchaniem, ale oprócz tego przyglądały się śpiewakowi i to nie bez przyjemności.
Kiedy Vendame przerwał śpiewanie, aby tchu złapać, zarzucony został pytaniami, w tym rodzaju:
— Więc pan Loiseau każe reperować?
— Czy ma zamiar wynająć?
— Czy powróci ten zacny człowiek?
— Czy wiesz pan, że żałują go w całej okolicy, i tak dalej, i tak dalej, bez końca.
Julian odpowiadał co tylko przychodziło mu do głowy, ciągle myjąc, ale bez wielkiego pośpiechu.
Trzeba było, ażeby robota długo trwała.
Kiedy dyliżans kolejowy miał nadjeżdżać z Survilliers i zdala można było usłyszeć jego turkot, Julian przerywał robotę i wychylał się z okna, aby obserwować.
Nie widząc tego, czego się spodziewał, pośpieszał wziąść na nowo skrobaczkę lub penzel.
Konduktor przejeżdżając, życzył mu dnia dobrego.
Każdego rana i każdego wieczoru, dwaj ci ludzie zasiadali do stołu naprzeciwko siebie, w oberży Jana-Jakóba, gdzie pseudo-malarz regularnie jadał.
Po obiedzie Julian nie bawił nigdy długo w oberży, wcześnie wracał do domu.
Bez przerwy uszy i oczy jego były czynne, dozorując ciągle aleję prowadzącą do domu doktora Gilberta.
Już od trzech dni zainstalowany był w pawilonie, a jeszcze nie dostrzegł żadnego z mieszkańców willi.
Cieszył się tem, in petto, gdyż niedowierzał doktorowi, a szczególniej jego psom, o których węchu przekonał się.
W dniu i w chwili, kiedy Filip de Garennes dojeżdżał do Bry-sur-Marne, otrzymawszy naglącą od swej matki depeszę, Julian już po śniadaniu, z penzlem w ręku zajął miejsce w swojem obserwatoryum.
Według zwyczaju śpiewał, aby się rozerwać.
Nagle posłyszał szczekania psów i poznał głosy „Agry“ i „Nella“.
Rzuciwszy wzrokiem w stronę alei, ujrzał charty biegnące w podskokach, z oznakami wielkiej radości.
Doktór Gilbert szedł za niemi z biczem w ręku.
— Aha, aha! myślał Julian, otóż i doktór, pewno będzie tędy przechodził... trzymajmy się, starać się ukrywać, byłoby niezręcznością.
I drgającym cokolwiek głosem zaintonował drugą strofkę piosnki l’Amant d’Amanda.
Psy biegając przed swoim panem, goniły się, wymijały się nawzajem, ciągle szczekając całym głosem.
Sto metrów blisko dzieliło ich od doktora Gilberta, i dobiegły już na pięćdziesiąt metrów od pawilonu.
Nagle zatrzymały się, z sierścią nastroszoną, bijąc się po bokach ogonami, wciągając powietrze i wyszczerzając groźnie kły.
Doktór zawołał na nie.
Nie poruszyły się, jak dobrze tresowane wyżły stające do zająca.
— Do nogi! zawołał doktór Gilbert, nie pojmując ich napastniczej postawy.
Julian śpiewał ciągle.
Po chwili, charty poczęły wyć w sposób przeraźliwy, i rzuciły się próbując wskoczyć przez otwarte okno do pawilonu.
Vendame obrócił się:
— A do budy! rzekł ostrym głosem.
Dodając po cichu:
— Zwietrzyły mnie te paskudne psiska.
Miał ochotę zamknąć okno, lecz byłaby to niezręczność, i nie uczynił tego.
Psy wyły ciągle z zadziwiającą wściekłością.
Doktór Gilbert zbliżył się do nich i zaciął je po grzbietach, kilku potężnemi uderzeniam i bicza.
Vendame czuł zbliżającego się doktora, nie przestając malować sufitu, postarał się ochlapać sobie twarz białą farbą, co uczyniło mu prawdziwą maskę.
Z zuchwałością odwrócił się.
— Cóż one tak na mnie szczekają, te psiska? rzekł zachrypniętym głosem, pokazując swoją twarz powalaną nie do poznania.
— Najmniejsza rzecz zajmuje je i niepokoi — odpowiedział doktór Gilbert — pawilon ten oddawna był zamknięty, spostrzegłszy dziś okna o twarte i widząc obcego człowieka, zadziwiły się.
Julian malował bez ustanku.