Pozornie, wyrzuty, jakie pani de Garennes czyniła swemu siostrzeńcowi, miały wiele słuszności.
Raul zrozumiał, że nie powinien nalegać dłużej, i zresztą, byłoby to napróżno.
— Poddaję się twojemu wyrokowi, moja ciotko, rzekł, lecz pozwól mi zapytać się, czy ten lekarz z Bry-sur-Marne, dość jest biegłym w swej sztuce, aby uratować Genowefę... Czy jest zdolny wyleczyć ją?
— Zdolny najzupełniej. — Doktór Loubet, jest to człowiek prosty, bardzo uczony i wielkiego doświadczenia... Zaufanie, jakie we mnie wzbudza, jest absolutnem. Pomimo błędów, których nie podejrzywałam, kocham to dziecię, jak własną córkę... Śmierć jej byłaby dla mnie strasznym ciosem... Uczyniłabym wszystko, aby tylko żyła... Zdaj się na mnie, i nie mów mi więcej, rzeczy, których nie chcę i nie powinnam słyszeć...
Rozmowę przerwało wejście służącego, oznajmiającego, że śniadanie już podano.
Ciotka i siostrzeniec udali się do pokoju jadalnego.
Śniadanie było milczące.
Pani de Garennes myślała o groźnych następstwach miłości Raula, jeżeli Genowefa pozostanie przy życiu.
Raul ze swej strony myślał z przerażeniem, o możliwości śmierci Genowefy.
Po południu pożegnał się z baronową, ale nie opuścił całkiem okolicy Bry-sur-Marne.
— Muszę widzieć Genowefę, myślał. — Choćbym miał narazić się na zabicie, zobaczę ją!!
I chodził tam i z powrotem po brzegach Marny, oczekując nocy.
Zaraz po odejściu Raula de Challins, pani de Garennes napisała list do Filipa, i posłała go na pocztę do Nogent.
Julian Vendame w Morfontaine wprawiał się w dalszym ciągu w rzemiosło malarza pokojowego amatora, i nie spuszczał z oczu drogi prowadzącej do „Kwadratowego Domu“, pilnując, czy jaki posłaniec biura telegraficznego nie udaje się do doktora Gilberta.
Dozorowanie to jednak dotychczas, żadnego nie przyniosło rezultatu.
Za każdym razem kiedy przechodził dyliżans kolejowy, stawał w oknie, i przypatrywał się podróżnym, wśród których nie zdarzyło mu się dotychczas zobaczyć żadnego z chłopców roznoszących depesze.
W dniu, w którym znowu do niego powracamy, dyliżans przechodził trzy razy, lecz albo pusty, albo też wiozący rolników okolicznych, wszystkich w pewnym już wieku.
Dzień ten nie miał się jednak skończyć, bez sprowadzenia czegoś nowego.
Była godzina czwarta po południu.
W biurze pocztowem w La Chapelle-en-Serval, rozdzielano listy przywiezione przez kuryer paryzki, a roznosiciele wkładali je w skrzynki gmin, które biuro to obsługiwało.
Posłańcy pocztowi, siedzący około stołu na środku sali należącej do biura, klasyfikowali listy, mające być wręczone o godzinie piątej minut trzydzieści.
Nagle, dzwonek aparatu telegraficznego, umieszczonego w kącie sali, dał się słyszeć.
Biuralistka pośpiesznie zbliżyła się, aby przyjąć depeszę, i owinięta papierowa tasiemka, poczęła automatycznie owijać się na koło.
Depesza była krótka.
Kiedy koło zatrzymało się, biuralistka wzięła arkusz niebieskawego papieru, podłużnej formy i przepisała na nim, co było wydrukowane na tasiemce.
— Telegram był w tych słowach:
„Z Nowego Yorku do ChaptUe en Serval, Francya — umyślnym, Morfontaine N. 4,799.
„13 Września 12 g. 50. Doktór Gilbert.
„Honoryna Lefebvre przemówiła. Dziecko złożone nazajutrz po urodzeniu, w Nanteuil-le-Haudoin, u Vendamów.
Biuralistka opieczętowała depeszę, wsunęła ją w kopertę, na której również przyłożyła pieczęć i zalepiła gumą. Uczyniwszy to zawołała:
— Benedykt!
W ciasnej izdebce przy biurze pocztowem, dwaj chłopcy, jeden mający lat piętnaście, drugi około szesnastu, siedząc na ławce i rozmawiając, oczekiwali na posyłki.
Chłopiec, na którego zawołano Benedykt, widocznie był źle zbudowany. Zboczenie kości pacierzowej czyniło go garbatym.
Wstał z ławki i pośpiesznie wszedł do biura gdzie go wołano.
— Zbliż się tu, rzekła biuralistka.
Garbusek zbliżył się, trzymając ceratową czapkę w ręku.
— Oto jestem, rzekł.
— Wszak już chodziłeś do Morfontaine do doktora Gilberta, nieprawdaż?
— Do doktora Gilberta? tak jest pani, chodziłem.
— A więc dobrze! o to depesza do niego... trzeba ją odnieść natychmiast. — Czy masz pieniądze na dyliżans? Będą ci zwrócone.
— Mam parę sous, ale jest teraz kwadrans po czwartej, a dyliżans przejdzie dopiero o siódmej.
— To prawda, nie można jednak odłożyć posłania depeszy do jutra. — Doktór Gilbert jest to człowiek znakomity i był już dla mnie nieraz bardzo użyteczny. Winnam mu względy... Czy czujesz w sobie dość odwagi, aby pójść pieszo?
— O! dla czegoby nie, proszę pani, odrzekł garbusek.
— A więc przynieś twój worek i ruszaj w drogę. Oto depesza... A nie zgub jej... Jest to rzecz bardzo ważna i przychodzi z daleka... Z New Yorku... Morze przebyła...
Chłopiec zdjął ze ściany worek skórzany, zawieszony na gwoździu w kącie biura, przewiesił go sobie przez ramię, włożył depeszę, i poszedł.
Z la Chapelle-en-Serval do Morfontaine, droga jest długą, nie mógł przybyć na miejsce, jak tylko wpół do siódmej wieczorem najwcześniej.
Zresztą nie śpieszył się wcale.
— Dyliżans, który mnie odwiezie, odejdzie z Morfontaine dopiero o wpół do dziewiątej — mówił sobie, — mam więc aż nadto czasu.
I zaczął sobie pogwizdywać, aby droga wydała się krótszą.
We wrześniu dnie nie są już tak długie, o