Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/190

Ta strona została przepisana.

Genowefa wspierając się na metylach, aby nie upaść, doszła do okna, otworzyła je i rzekła słabym głosem.
— Nierozsądny!! Zaczekaj... zaraz schodzę...
Raul dyszący ze wzruszenia, przeszedł aleję zbliżył się do drzwi pawilonu.
Drzwi te zwolna obróciły się na zawiasach kiedy wszedł zamknęły się za nim.
— Nierozsądny! Nierozsądny! powtarzała Genowefa, kładąc mu ręce na ramionach... Czyż nie wiesz, że przychodząc tu, narażasz życie! Znaleziono ślady twoich nóg... Przypuszczają, że ten kto wdarł się do parku, jest złodziejem przedwczorajszej nocy, strzelano do ciebie.
— Wiem o tem wszystkiem, moja droga Genowefo; odpowiedział wicehrabia, przyciskając młodą dziewczynę do serca.
Przyszedłem tu dziś aby rozmówić się z ciotką. Ona już wie, ze mnie strzelano.
— Wie o tem... wyjąknęło dziewczę ze drżeniem.
— Wie wszystko... Wie, że cię widziałem... Wie, że cię kocham.
— Wyznałeś jej i to także.
— Nie byłem w stanie dłużej ukrywać.
— Nieszczęśliwy, cóżeś uczynił!
— To co uczynić było moim obowiązkiem, to co uczynić musiałem. Dowiedziawszy się od ciotki, że żądałem, aby pozwoliła mi zobaczyć cię. Ciotką stanowczo odmówiła, zaprowadzić mnie do ciebie, a ponieważ dziwiło ją moje nastawanie, zmuszony byłem wyznać wszystko i nie żałuję tego bynajmniej. Przynajmniej teraz sytuacya się wyjaśniła... Ale, zbyt wiele mówię o sobie... Moja ukochana Genowefo, mówmy o tobie, o twoim stanie. Powiedz prawdę, jak się masz?
— Źle, wyszeptało dziewczę, bardzo źle? — Cierpię strasznie... obawiam się umrzeć...
— Ale ja chcę żebyś żyłą, i żyć będziesz, przysięgam! Ten lekarz z Bry-sur-Mąrne, ten doktór Loubet, może najlepszy człowiek w świecie; ale trzeba innego lekarza, trzeba koniecznie...
— Być może, takby uczynić należało... Ale jak? Pani de Garennes nie zgodzi się na to nigdy, wszak ona jest tu panią jedyną.
— Czy pozwolisz, mi działać Genowefo?
— Czy pozwolę? Ależ tak pragnę tego! Tylko cóżbys ty mógł uczynić.
— Mam przyjaciela, protektora, przed którym książęta nauki schylają głowę, chociaż umyślnie ukrywa się w cieniu. Pragnę aby ten człowiek zobaczył cię i wyleczył.
— Ale jakim sposobem może mnie zobaczyć?
— Pawilon ten musi mieć drugi klucz, zapytał Raul.
— Tak jest.
— Czy wiesz gdzie on się znajduję?
— W szufladzie tego stolika.
— Wezmę ten klucz, i dzięki jemu będę mógł wprowadzić tu w nocy doktora Gilberta, który z pewnością nie odmówi, bo przywiązanie jego do mnie nie ma granic.
— Uczyń więc to drogi, lecz bądź ostrożnym. — Twoja ciotka nigdy wcześniej nie wychodzi odemnie, jak o wpół do jedenastej, albo nawet o jedenastej. Ma dla mnie tak czułe starania...
— Jakżeby mogła jej ciebie nie kochać? Lecz chociaż tak czułe są jej starania, nie wystarczają one, aby cię wyleczyć. Doktór Gilbert jeden jest w stanie to uczynić mam takie przeczucie. Działać będziemy rozsądnie, nie wejdziemy tu, aż dopóki nie zobaczymy, że światło w pokoju baronowej zostało zgaszone.
— A czy nie obawiasz się, żeby ogrodnik znowu nie czatował?
— Podobny rozkaz teraz nie ma już racyi bytu, wszak baronowa wie, że tym złoczyńcą byłem ja.
— Weź więc klucz, kochany Raulu, i przynieś mi zdrowie, za młoda jestem, aby umrzeć, i chcę żyć, oh tak... żyć, aby Cię kochać!..
— Dwoje młodych uściskało się serdecznie, i Genowefa wyrywając się z jego objęć, powiedziała dającym się dosłyszeć głosem...
— Teraz, idź już, — niech cię Bóg prowadzi.
Pan de Challins oddalił się, ucałowawszy po raz ostatni ręce, swej narzeczonej.
Wkrótce doszedł do muru i przebył go z łatwością; szybkim krokiem przez pola, i chociaż ostatni pociąg już odszedł, spotkał na szczęście w Nogent fiakra próżno wracającego do Paryża, który go odwiózł na ulicę Saint Dominique. W szedł do swego mieszkania, znużony położył się, i spał snem głębokim kilka godzin.
O siódmej rano, młody człowiek był już na nogach, ubrał się i wyszedłszy, wsiadł do fiakra, kazał się zawieść na Dworzec Północny, i wziął bilet do Survilliers.
Jechał do Morfontaine do doktora Gilberta.


XLVI.

Poprosimy czytelników, aby udali się w tym kierunku, co i Raul i zatrzymali się w Chapelle-en-Serval.
Oto co się działo w biurze poczt w kilka chwil po odejściu garbuska Benedykta.
Rozdział listów był ukończony.
Roznosiciele zabierali się do odejścia.
Depesza nadeszła z Pontarmé, została powierzoną do odniesienia na miejsce przeznaczenia, roznosicielowi telegramów, koledze małego Benedykta.
Biuralistka i jej pomocnica młoda; kobieta dwudziestoletnia, porządkowały książki, i obliczały rozmaite mandaty wypłacone w ciągu dnia.
Biuralistka zbliżyła się do aparatu i odpowiedziała telegraficznie, że jest gotowa odebrać zapowiedzianą depeszę.
Mechanizm wszedł w ruch i tasiemka papierowa owinęła się na cyferblacie, odwinęła się wkrótce pokryta drukowanemi literami.
— Masz tobie! zawołała biuralistka, druga depesza z New Yorku do doktora Gilberta!
Była to istotnie depesza z New Yorku adresowana doktora, przez tegoż samego co i poprzednia korespondenta.
Wydaje nam się koniecznem zacytować ją tak jak i pierwszą, której właściwie była ona powtórzeniem:
Z New Yorku do la Chapelle en Serval, Francya, OJSE umyślnym, Morfontaine N. 4, 799
13 Września 1 god. 40 m. Doktór Gilbert.