Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Depesza z New Yorku nadeszła?
— Tak, i znajduje się w moich rękach... Jutro należy uprzedzić doktóra Loubet, ażeby poraz ostatni zobaczył swoją pacyentkę... Zkonstatuje ostateczny upadek sił, i zapowie bliską śmierć... A zatem nikt w świecie nie będzie miał prawa dziwić się tej śmierci.


XLIX.

— Masz słuszność — rzekła pani de Garennes — teraz czuję się całkiem uspokojoną. — Spodziewam się, że zostaniesz tu po wypadku... Obawiałabym się pozostać sama przy tym trupie.
— Pozostanę tu kilka dni z tobą, moja matko, odpowiedział Filip.
— Chcesz zobaczyć Genowefę.
— Chciałem właśnie prosić o zaprowadzenie mnie do niej.
Baronowa wraz z synem udali się do pawilonu.
Wyraz twarzy młodej dziewczyny, zmiana jej rysów wychudzonych, gorączkowy blask oczu, nie pozwalały poddawać W wątpliwość bliskiego jej końca.
Pomimo tego, ujrzawszy wchodzącego do pokoju Filipa, znalazła odwagę uśmiechnąć się do niego.
Lecz uśmiech zarysowany na tych ustach, tak świeżych kilka dni temu, a dziś zwiędłych i bladych, prawdziwie był rozdzierającym serce.
Rozczuliłoby to serce tygrysa.
Co do Filipa, ten niedoświadczył najmniejszego wzruszenia.
— Zawsze pani cierpisz, panno Genowefo? zapytał z udanem wybornie współczuciem.
— Zawsze, oh! i bardzo — odrzekło dziewczę słabym głoszem — a jednak mam jeszcze nadzieję...
Mówiąc te słowa Genowefa myślała o doktorze Gilbercie.
— Masz wielką słuszność mówiąc, że masz nadzieję, moja najdroższa — rzekła baronowa, biorąc ją za rękę. — W twoim wieku życia nie brak... Młodość zwycięży chorobę... Czy ci twoja mikstura dobrze zrobiła wczoraj wieczór, czy uspokoiła boleści.
— Z początku, nie pani, ale powoli przyszedł pewien rodzaj złagodzenia, przerywanego krótko trującemi atakami. — Zresztą zdaje mi się, że nie czuję moich członków.
— Może to początek wyzdrowienia?
— Być może pani.
— Dzisiejsza doza mikstury, mam nadzieję, wywrze skutek decydujący... — Odpocznij moje dziecię... Filip pragnął cię zobaczyć, aby przekonać się, że rekonwalescencya jest bliską. — Zabawi z nami kilka dni...
— Tem lepiej, rzekła młoda dziewczyna, znowu się uśmiechając.
Baronowa wraz z synem opuściła pokój Genowefy.
Pozostawmy razem dwoje tych nikczemnych stworzeń, a połączmy się w Morfontaine z doktorem i Raulem de Challins.
Zjedli obadwaj pośpiesznie śniadanie i Gilbert powiedział wicehrabiemu, że musi dokończyć w laboratoryum niezmiernie ważną robotę, której rezultatem będzie uzdrowienie Genowefy, jeśli uzdrowienie to jest jest jeszcze możliwe.
Zaprosił Raula, aby towarzyszył mu przy pracy, i obadwaj udali się na górę do laboratoryum.
Wszedłszy doktór, skierował się prosto do naczynia umieszczonego na żarzących węglach.
Przezroczysty płyn, lekko zafarbowany bursztytowym odcieniem, spadał kropla po kropli w retortę, przez rurkę łączącą ją z naczyniem.
Gilbert ogień zagasił, ochłodził płyn bursztynowego koloru, wlał go we flaszeczkę, którą zamknął hermetycznie, wziął z szafy inną flaszkę cokolwiek większą, wsunął obie do kieszeni i rzekł do Raula:
— Teraz możemy iść.
Wsiedli w dyliżans kolejowy w Morfontaine, koło oberży Jana Jakóba i około piątej po południu znaleźli się na Dworcu Północnym.
— Jeszcze zawcześnie jechać do Bry-sur-Marne, rzekł doktór, zjedzmy obiad, gdzieś tu w okolicy dworca, a jak się zciemni udamy się w drogę...
— Będziemy musieli wystarać się o powóz — rzekł pan de Challins.
— A to poco? Czyż nie można jechać koleją żelazną do Nogent?
— Nie, ponieważ nie znajdziemy w nocy żadnego pociągu, aby powrócić do Paryża.
— A więc zajmijmy się odrazu najęciem powozu.
Raul zbliżył się do szeregu fiakrów, oczekujących na pasażerów i zwracając się do woźnicy, którego koń wydawał się silnym, zapytał go, czyby się zgodził jechać do Nogent-sur-Marne, zaczekać tam dwie lub trzy godziny, i powrócić do Paryża.
— To zależy od tego, wiele pan zapłaci? odrzekł woźnica.
— Trzydzieści franków.
— Dołóż pan jeszcze dziesięć.
— Dobrze.
— A zatem interes skończony! Wsiadajcie panowie.
— Naprzód idziemy na obiad, czekaj na nas przed tym zakładem.
Raul wskazał restauracyę naprzeciwko dworca.
— Bardzo dobrze... Stanę tam blisko i pójdę sam także na obiad, podczas gdy moja szkapa jeść będzie owies. Kiedy panowie będziecie gotowi, przyszlijcie garsona tam do garkuchni.
O ósmej pan de Challins posłał uprzedzić woźnicę, który natychmiast zajechał z powozem, a na pytanie:
— Jak wiele potrzebujemy czasu, aby dojechać do Nogent?
Odpowiedział:
— Około dwóch godzin.
— Dobrze, a zatem staniemy na miejscu około dziesiątej...
— Tak jest.
— Czy znasz tutejszą okolicę?
— Jak moją kieszeń.
— Zatrzymasz się więc na końcu alei, prowadzącej do mostu Bry-sur-Marne.
— Blisko stacyi. Dobrze panie.
Dwaj ludzie zabrali miejsca we fiakrze i ruszyli z miejsca tęgim kłusem dzielnego konia.
Dziesiąta biła na wierzy w Nogent, kiedy fiakr stanął we wskazanem miejscu.