Gilbert położył na poduszce bladą głowę, którą uniósł na chwilę.
Wtedy dopiero poraz pierwszy przyjrzał się wychudłej twarzy biednej męczennicy; dreszcz wstrząsnął jego ciałem; dwie grube łzy stoczyły się po policzkach.
— Żyjący portret Joanny, mówił zbyt cichym głosem, aby go można usłyszeć.
Raul widział łzy doktora.
Oszalały z przerażenia, schwycił go za rękę, i zbliżając usta do jego ucha zapytał:
— Płaczesz!.. więc ona jest zgubiona? Gilbert podniósł głowę, otarł oczy i odpowiedział:
— Uratuję ją.
— Czy na prawdę?
— Tak, jeżeli nauka nie jest próżnem słowem. Konwulsye, które rzucały ciałem Genowefy przed chwilą, ustały w zupełności.
Twarz młodej dziewczyny wyrażała spokój.
— Co teraz uczuwasz moje dziecko? zapytał doktór Gilbert.
— Czuję niewysłowioną ulgę... odrzekła chora. Ogień który mnie palił, zagasł. Zdaje mi się, że serce nie bije mi już tak mocno, i bicie to nie jest już tak bolesne.
— Jest to rozpoczynające się uzdrowienie.
— Więc mnie pan wyleczysz?
— Teraz odpowiadam za twoje życie.
Genowefa słabo się uśmiechnęła i wyciągnęła rękę, którą Gilbert schwycił i uścisnąwszy tę rękę prawie przezroczystą, palącą od gorączki, w swoich drżących dłoniach, uczuł w całem swojem jestestwie jakby uderzenie stosu elektrycznego.
— Musimy się śpieszyć, rzekł opanowując wzruszenie, jakkolwiek ono było gwałtowne. — Potrzebuję zadać ci kilka pytań, odpowiesz, nieprawdaż?
— Odpowiem panu jak najchętniej.
— Nazywaj mnie swoim przyjacielem, moje dziecię, proszę cię o to.
— Dobrze mój przyjacielu.
Słysząc te słowa: mój przyjacielu, radość nie do wysłowienia ogarnęła serce Gilberta.
— Od jak dawnego czasu, doświadczasz tych bolesnych palpitacyi?
— Od dziesięciu albo dwunastu dni.
— A tę miksturę, rzekł, wskazując na flaszeczkę przyniesioną z dołu, od jak dawna zadają ci?
— Od ośmiu dni.
— Ile dają ci na dzień łyczeczek?
— Z początku dawano mi jedną, teraz dwie.
— Dwie odkąd?
— Od trzech dni.
Gilbert w myśli uczynił szybki obrachunek.
— To co przyjęła, wystarczyłoby na zabicie jej dwa razy, rzekł do siebie. — Cierpieć będzie długo z przerwami, ale ocalę ją.
Potem rzekł głośno:
— Dobrze więc, moje dzieko, to wszystko czego się chciałem dowiedzieć o twojej chorobie.
— I sądzisz pan zawsze, że wyzdrowieję? zapytała Genowefa.
— Więcej aniżeli kiedykolwiek, a raczej jestem tego pewny.
— I cóż mam robić?
— Słuchać moich poleceń.
— Słuchać ich będę, przyrzekam.
— Jutro wieczór przyniosą ci zapewne znowu miksturę... Wypijesz ją jak zwykle, ale jak tylko znajdziesz się sama, weźmiesz jeden łyk tego lekarstwa, które ci przed chwilą dawałem. O to flaszeczka... Miej ją zawsze blisko siebie w takiem miejscu, żeby nikt jej nie mógł spostrzedz.
Genowefa wzięła flaszkę i włożyła ją pod po duszkę.
— Tu jej nikt nie zobaczy.
— Jeszcze jedna rzecz... mówił dalej Gilbert, powiedz mi szczerze, czy masz wielkie zaufanie do pani de Garennes?
— O! tak, mój przyjacielu! zawołało dziewczę z wyrazem głębokiego przekonania. Ona jest tak dobra, tak pełna czułości dla mnie, okazuje mi to swoją nieustanną pieczołowitością.
— A jej syn Filip, co o nim myslisz?
— Od czasu jak mu dałam do zrozumienia, że nie życzę aby się mną zajmował, nie mogę jak tylko go pochwalić.
— Więc Filip de Garennes mówił ci o miłości?
Młode dziewczę zarumieniło się.
— Tak, mój przyjacielu, odpowiedziała, ale je go starania nie miały w sobie nic złego. — Chciał mnie zaślubić.
Gilbert rzucił okiem na pana de Challins, który pozostał milczący.
Genowefa mówiła dalej:
— Pani de Garennes, dała mi wielki dowód szacunku, nie sprzeciwiając zamiarom syna.
— Czyż pochwalała je.
— Tak, a nawet usiłowała zwalczyć mój opór...
— Któż cię umieścił w charakterze panny do towarzystwa u baronowej?
— Mój brat.
— Jak się twój brat nazywa?
— Julian Vendame.
— Julian Vendame!! powtórzył doktór Gilbert przytłumionym głosem... Więc to twój brat, Julian Vendame umieścił cię tu?
— Tak, mój przyjacielu.
— Jakimże sposobem znajduje się on w stosunkach z panną de Garennes?
— Sposobem najprostszym w świecie, ponieważ służy u pana Filipa de Garennes, pokładającego w nim całkowite zaufanie.
— Służącym Filipa!! zawołał doktór. — Wszystko się wyjaśnia.
— Cóż takiego? zapytała Genowefa.
— Nic, nic, moje dziecię... A zatem ty nazywasz się Genowefa Vendame?
— Tak mój przyjacielu.
— Byłaś wychowaną w Nanteuil-le Haudoin?
— Jestem nawet tam urodzoną, jak mi moi rodzice mówili.
— Nie masz siostry?
— Miałam siostrę, ale umarła.
— I nazywała się?
— Teresa.
— A czy prócz twoich rodziców, nie ma innych Vendamow w Nanteuil-le-Haudoin?
— Nie ma, mój przyjacielu.
Doktór patrzał na Genowefę — swoją córkę, ze wzruszeniem łatwiejszem do zrozumienia, aniżeli do opisania.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/198
Ta strona została przepisana.