Twarz Julii Vendame wyrażała najzupełniejsze pomięszanie.
Mikołaj wyjąknął:
— Mylisz się pan, żadnego dziecka u nas nie złożono.
— Kłamiesz, i to kłamiesz źle, odrzekł doktór. Z waszego małżeństwa było tylko dwoje dzieci, zapisanych w księdzie stanu cywilnego w Nanteuil-le Haudoin, syn pod imieniem Juliana, córka zaś, dziś nieżyjąca, pod imieniem Teresy. Genowefa nie może więc być waszą córką. — Powiedzcie mi prawdę, całą prawdę!
— A więc powiemy panu tę prawdę, rzekła stara kobieta, gdyż ostatecznie niceśmy w tem nie zawinili, a jeżeli chodzi o oddanie rodzinie tego dziecka, to może być tylko dla jej dobra.
— Bardzo dobrze! stajecie się rozsądni! zawołał Gilbert. — A więc Genowefa jest tem dzieckiem powierzonem wam przez Honorynę Lefebvre 17 grudnia 1863?
— Tak... odpowiedział Mikołaj — i nikt nam nic zarzucić nie może... Daliśmy jej wychowanie.
— Nikt wam też nic nie zarzuca... — Kosztowało to nas dużo pieniędzy, mówił dalej Vendame, a jeżeli umieściliśmy ją u pani de Brennes jako osobę do towarzystwa, to dla tego, że nędza zawitała do naszego domu.
— A więc nie wiecie, że Genowefa nie jest już u pani de Brennes? zapytał doktór.
Mikołaj i jego żona wydali okrzyk zadziwienia.
— Nie ma jej tam!! powtórzył Vendame, gdzież więc jest?
— U baronowej de Garennes.
— Nic o tem nie wiedzieliśmy. — A nawet dziwi nas bardzo, że Genowefa nie dała nam o tem znać, i że przestała do nas pisywać, gdyż przedtem co miesiąc drogie dziecko przysyłało nam większą połowę swojej pensyi.
— A wasz syn Julian, czy wiedział, że Genowefa nie jest waszą córką?
— Domyślał się niewątpliwie.
— I już pięć lat, jak nie widzieliście go?
— Tak panie... Od czasu jak był oskarżony o jakieś brzydkie rzeczy, i był pod sądem, źle by się skończyło, gdyby go nie bronił jakiś adwokat, de Garennes, tak samo się nazywający, jak ta pani, u której jest Genowefa.
W umyśle Gilberta coraz więcej się rozświetlało.
— Macie zapewne, rzekł, w swojem ręku jakiśkolwiek dowód, że Genowefa nie jest waszą córką, wskazujący prawdziwe jej nazwisko?
— Nie panie, nie mamy nic podobnego... Umówiliśmy się z panią Honoryną Lefebvre, że oddamy dziecko za przedstawieniem kwitu, który jej wystawiliśmy przyjmując maleńką.
— Ah! wydaliście więc kwit?
— Na żądanie pani Honoryny, tak jest panie.
— Czy pamiętacie, co ten kwit zawierał?
— Nie przypominamy sobie słowo w słowo, to prawda, ale stało tam, że deklarujemy, żeśmy otrzymali dziecko płci żeńskiej imieniem Genowefa, zapisane w księgach stanu cywilnego w miejscu jego urodzenia, jak również sumę pieniędzy, na koszta jej wychowania i jako nagrodę za nasze starania. — Oprócz tego zobowiązaliśmy się nigdy nie mówić małej, że nie była naszą córką.
— Zobowiązaliście się do rzeczy, której dotrzymać nie podobna.
— Dla czego nie podobna?
— Przypuściwszy, że Genowefa chciałaby wyjść za mąż, albo żeby umarła. W obu tych wypadkach należałoby przedstawić akt urodzenia.
— Myśleliśmy o tem, i przedsięwziąłem odpowiednie środki.
— Jakież to środki?
— Udałem się do mera naszej gminy, i złożyłem w jego ręce deklaracyą na piśmie o tem wszystkiem co się stało.
— A ten mer żyje jeszcze?
— A jakże panie.
— I zawsze jest merem?
— Zawsze.
— Kwit, który kazano wam podpisać, znajduje się zapewne w rękach Honoryny Lefebvre?
— Ona go wzięła — ale nie wiem co z nim zrobiła.
Doktór pochylił głowę i rozmyślał:
Mówił sobie:
— Kwit ten Honoryna oddać musiała memu bratu, a Maksymilian, bez żadnej wątpliwości dołączył go do swego testamentu, ukradzionego przez Filipa. Dowiedziawszy się o wszystkiem z tej notatki, nędznik powziął zamiar i ułożył ten ohydny plan a w części go wykonał.
Gilbert dodał głośno:
— Potrzebuję abyście mi towarzyszyli...
— Dokąd? zapytał Vendame.
— Do mera...
— Jeżeli pan sobie tego życzy, i owszem.
— A więc chodźmy.
— Zaraz, włożę tylko czystą bluzę i będę na pańskie rozkazy.
Przebrał się szybko.
Doktór wyjął z kieszeni rulon złota, na tysiąc franków.
Zbliżył się do barłogu na którym leżała rozciągnięta Julia Vendame, i wkładając jej rulon w rękę rzekł:
— To dla was... Przyjdę jeszcze odwiedzić was.
— O dzięki! Dziękuję panu, zawołała Julia, oszalała prawie z radości, niech Pan Bóg pana błogosławi!
Vendame był gotów.
Podziękował również jak i żona, i wyszedł z Gilbertem.
— Nie znajdziemy pana Mera w merostwie, rzekł idąc, trzeba iść do jego mieszkania.
— Idźmy więc.
Mer Nanteuil-le-Haudoin był lekarzem; — praktykował w tej okolicy od lat trzydziestu.
Kiedy zaniesiono mu kartę z nazwiskiem doktora Gilberta, rozkazał natychmiast wprowadzić przybyłych.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/204
Ta strona została przepisana.
LIII.