Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/208

Ta strona została przepisana.

rze zachowaj te papiery... Nie uważałbym je bezpiecznemi, tylko w twojem ręku.
— Jeżeli je panowie zabierzecie, będę zgubiony, wyjąknął Vendame. — Pan baron zabije mnie!!
— Nie obawiaj się niczego, przerwał Gilbert, powrócą one do tego sprzętu, zanim pan de Garennes spostrzeże się na ich zniknięciu.
— W tej samej chwili dał się słyszeć odgłos dzwonka u drzwi pawilonu.
Julian począł szczękać zębami.
— Jeżeli to mój pan, wyjąknął.
Pan de Challins zbliżył się do okna, podniósł firanki i spojrzał na dół i rzekł:
— Roznosiciel telegramów, zapewne przynosi depeszę...
— Idź i odbierz Raulu, — rzekł doktór.
Wicehrabia zeszedł na dół, i powrócił wkrótce, niosąc niebieską kopertę.
— To do tego człowieka, rzekł wskazując na Juliana.
— Daj mu ją. — Odczytawszy odda ją nam.
Raul podał depeszę Vendamowi, który ją odpieczętował.
Podczas gdy czytał, twarz mu się zmieniła.
To od pana barona... Niech pan doktór zobaczy.
Podał telegram Gilbertowi, który głośno odczytał:
Siostra twoja kończy. Nie przeżyje nocy, przedsiębierz środki.

Filip“.

— Boże! zawołał Raul.
— Milczenie! rzekł doktór — uspokój się mój chłopcze, i nie bój się niczego! Pamiętaj o tem, com ci przyrzekł, — obietnicy dotrzymam. Dodał zwracając się do Juliana.
— Jakie są te środki, które masz przedsięwziąć o których mówi twój pan?
— Rozkazy do wykonania.
— Jakie rozkazy?
— Kazano mi jechać do Nanteuil-le-Haudoin, aby oznajmić memu ojcu o śmierci Genowefy, i skłonić go do zeznania w merostwie Bry-sur-Marne, że Genowefa nie była jego córką, ale dzieckiem powierzonem mu w roku 1863 przez Honorynę Lefebvre, obecnie znajdującą się w New-Yorku; albo gdyby nie mógł sam osobiście tego uczynić, kazać mu napisać deklaracyę tej treści, i zalegalizować ją u mera Nanteuil-le-Haudoin.
— Cóż więcej?
— Potem miałem zanieść tę deklaracyę do merostwa Bry-sur-Marne i zażądać upoważnienia przeniesienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin.
— Dalej co?
— To już wszystko panie.
— Urządzi się tak, aby się wydawało, żeś spełnił te rozkazy. Twój pan nie posądzi cię o zdradę.
Gilbert spojrzał na zegarek.
Godzina była trzecia popołudniu.
— Weź kapelusz, rzekł do Vendama, — i chodź za nami.
— Ależ panie.
— Nie obawiaj się niczego, powtarzam ci... jesteś strasznym łotrem, niegodnym najmniejszej litości, i miejsce twoje na galerach z góry jest wyznaczone, lecz nie my tam ciebie poszlemy... W całej tej sprawie byłeś tylko narzędziem... Ci tylko jedni, którzy powzięli myśl zbrodni, zostaną ukarani... Chodź bez obawy!
Vendame wziął kapelusz pierwszy jaki mu wpadł pod rękę, i poszedł za doktorem i panem de Challins.
Wszyscy trzej wsiedli do fiakra oczekującego przed drzwiami.
— Ulica Pont-Louis-Philippe, numer 30, prędko, zacinaj konia. Rozkazał woźnicy doktór Gilbert.
Koń był silny, jak wiemy.
W niecałe dwadzieścia minut, przybyli na miejsce przeznaczenia.
— Wysiadajmy, rzekł doktór.
Trzej ludzie weszli do domu, i Gilbert zwracając się do odźwiernego, zapytał:
— Pan Villiams Witt, czy jest w domu?
— Jest proszę pana.
— Na którem piętrze?
— Na pierwszem, drzwi środkowe.
— Chodźmy.
Na pierwszem piętrze Gilbert zadzwonił.
Służący drzwi otworzył i zapytał:
— Kogo mam oznajmić?
— Doktór Gilbert.
Lokaj wprowadził przybyłych do salonu dość bogato umeblowanego, i poszedł uprzedzić swego pana.
Wkrótce potem Williams Witt, amerykanin, lat pięćdziesięciu, wszedł do salonu, i zwrócił się do doktora, obcym akcentem, ale tonem bardzo serdecznym.
— Szczęśliwy jestem widząc pana u siebie, kochany doktorze, szczęśliwy w zupełności!! Czemuż zawdzięczam honor i radość pańskiej wizyty?
— Przychodzę panu ofiarować sposobność zarobienia dwóch tysięcy franków.
— Dwa tysiące franków! — takiego zarobku nie odmawia się... Ale jeżeli idzie o oddanie panu usługi, chętnie uczynię darmo. O cóż chodzi?
Gilbert wyjął z kieszeni testament hrabiego de Vadans i kwit wydany Honorynie Lefebvre przez Mikołaja Vendame.