Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/223

Ta strona została przepisana.

Vendame był posłusznym.
Nagle arkusz papieru, który trzymał w ręku, upuścił na ziemię.
— Jakto i to... i to także!... wyjąknął ze strasznem pomięszaniem.
— Tak jest — i to także! Zaprzeczysz może, żeś zamordował małego roznosiciela telegramów?
— Jakim sposobem wiesz pan o tem?
— Moje psy znalazły trupa w głębi studni w ogrodzie pawilonu, któryś zajmował pod przebraniem malarza, czatując na depeszę z Ameryki...
Vendame upadł na kolana.
— Przyznaję — przyznaję... rzekł... Wszystko to prawda, jestem zbrodniarzem. Ale to on, mój pan wepchnął mnie w tę przepaść. Nadzieja zyskania majątku obłąkała mój umysł... Działałem, jak człowiek pijany... Łaski panie!
— Podpisz!
— I będę mógł wyjechać?
— Nie dziś, wyjedziesz jutro wieczorem... Człowiek przysłany przezemnie, przyniesie ci dziesięć tysięcy franków... Poczem będziesz wolny.
Julian schwycił za pióro, piśmiennie zaświadczył prawdziwość faktów i podpisał.
Gilbert wziął papier, złożył go we czworo, schował do portfelu i opuścił domek przy ulicy Assas.
Po przejściu najwyżej dwudziestu kroków, zatrzymał się przed człowiekiem, który wyszedł z framugi bramy.
Był to agent Bezpieczeństwa, Jodelet.
— I cóż panie doktorze? zapytał.
— Wszystko zrobione.
— Podpisał?
— Przyznał i podpisał, tak jest. A teraz pilnuj go, mógłby bowiem nagle przestać wierzyć w moją obietnicę i uciec. — Na pierwszą oznakę, któraby pozwalała przypuszczać zamiar ucieczki, uważaj się zwolnionym z danego słowa i działaj...
— Bądź pan spokojny, panie doktorze.
Gilbert rozstał się z Jodeletem, wsiadł w oczekujący na niego powóz i kazał się zawieść do Pałacu Sprawiedliwości.
Vendame pozostał sam, ogarnięty wzruszeniem i obłąkaniem niepodobnem do opisania.
— Dla czego nie chciał, abym zaraz pojechał? zapytywał siebie. — Dla czego kazał mi podpisać ten papier? Czyżby mnie chciał oszukać? Jakim sposobem odgadł, że to ja zamordowałem chłopca w w Morfontaine? Czyż ten człowiek posiada dar jasnowidzenia? Przed nim nic się ukryć nie może. Boję się go... boję się...
Nietylko przerażenie sprawiało dreszcze Julianowi Vendame; mózg mu się przewracał, początek obłąkania go ogarniał.
— Rusztowanie... mówił stłumionym głosem.... rusztowanie mnie oczekuje... Ah! lepiej skończyć odrazu!...
Schwycił rewolwer i przyłożył go do skroni.
Lecz w chwili kiedy już miał pociągnąć za cyngiel, błysk rozsądku powrócił.
— Nie, nie, wyjąknął, wkładając broń napowrót do szuflady z której ją wyjął... Mam jego słowo, obiecał mi przysłać jutro dziesięć tysięcy franków... Będę czekał, zawsze będzie czas zabić się... jeżeli skłamał.
I Vendame oczekiwał istotnie, palony gorączką, z ciągłym zawrotem głowy.


Niesłychany tłum cisnął się na schodach, jak również w Sali des Pas Perdus.
Tysiące ciekawych, należących do wszystkich warstw społecznych, czekało na otwarcie drzwi, któreby dozwoliło im wsunąć się do sali audyencyonalnej sądu przysięgłych.
Gwardya paryska wiele miała trudu z utrzymaniem w porządku tych tłumów niesfornych, z każdą chwilą zwiększających się, chociaż widocznem było, że conajmniej siedem ósmych ciekawych żadnej nie miało szansy dostania miejsca.
Nakoniec drzwi otwarto.
Tłum rzucił się, jakby na rabunek miasta szturmem wziętego.
W ciągu kilku sekund wszystkie miejsca były zajęte.
Członkowie adwokatury przypuszczali, że uparta walka prowadzić się będzie pomiędzy prokuratoryą a obrońcą Raula de Challins.
Filip uchodził za adwokata, posiadającego prawdziwy talent. — Co więcej był on blizkim krewnym oskarżonego. — Podsycało to ciekawość adwokatów, znajdujących się w wielkiej liczbie na miejscach dla nich zarezerwowanych.
Filip de Garennes bardzo blady, lecz najzupełniej spokojny, przynajmniej pozornie, zabrał miejsce na ławce obrońców.
Powitał uściskiem ręki kilku swoich kolegów, później usiadł i począł przeglądać swoje notatki.
Przysięgłych wprowadzono.
Oznajmiono Sąd.
Nakoniec przyprowadzono oskarżonego.
Pan de Challins również był blady jak i jego kuzyn, ale nie mniej jak i on, nie wydawał się wcale wzruszonym.
Głośny szmer, a zaraz potem głębokie milczenie powitało go.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej poprawnego i dystyngowanego jak jego żałobne ubranie; jak również trudno było widzieć coś bardziej nieprzeni-