— A zatem podlejszym jesteś aniżeli myślałem — zawołał Maksymilian.
— Znieważaj mnie, zasłużyłem, zabij mnie, to będzie sprawiedliwie... bić się nie będę przeciwko mojemu bratu.
— Brata nie mam, a mordercą nie jestem... broń się!
— Powtarzam raz jeszcze, bronić się nie będę.
— O! zmuszę cię do tego...
I hrabia zbliżając się do Gilberta, który stał nieporuszony, z rękami zawsze złożonemi na piersiach, uderzył go dwa razy w twarz, dodając:
— Czy trzeba ci jeszcze napluć w twarz?
Pod tą krwawą zniewagą Gilbert uczuł znikające postanowienie cierpliwości do ostatecznych granic.
Pewien rodzaj obłędu opanował jego umysł. Ryk stłumiony wydobył się z piersi. Pochylił się, podniósł szpadę, którą wprzód nogą odepchnął, i stanął w pozycyi.
Hrabia również, — szpady zetknęły się.
Walka była krótka lecz straszliwa, obaj ci ludzie równej byli siły i jednakowa wściekłość ich ożywiała.
Przez kilka sekund słychać było tylko odgłos ciężkiego oddechu i brzęk stali szpad uderzających o siebie.
Nagle Maksymilian okręcił się około siebie i szpada wypadła mu z ręki, — upadł niewydając głosu i nie dając znaku życia.
Dostał cios w sam środek piersi, krew buchnęła na gors jego bielizny.
Gilbert rzucił szpadę i spoglądał na ciało brata z wyrazem przestrachu, szaleństwa, a raczej ogłupienia.
Po chwili, dreszcz nerwowy przebiegł jego członki, ścisnął rękami palące czoło; z ust wyrwały się słowa.
— Kainie! Kainie... coś uczynił z bratem twoim!
Chwilę potem, jak człowiek opanowany szaleństwem, nie zdający sobie sprawy z tego co czyni, wybiegł z pokoju, przebiegł schody, wyszedł z szaletu, biegł po śniegu aż do kraty parku, otworzył ją i z gołą głową skierował się do Compiègne z wszelkiemi pozorami waryata, któremu udało się uciec ze szpitala.
Joanna nie odzyskała przytomności.
Honoryna jak gdyby sparaliżowana z przestrachu, miała oczy wlepione w ciało leżące na ziemi, z którego krew wydobywała się ciągle, tworząc na dywanie czerwoną kałużę, coraz bardziej rozszerzającą się.
Jakież było jej zadziwienie, kiedy ujrzała poruszające się to ciało, które sądziła nie żywem.
Hrabia podniósł się cokolwiek, wsparty na ręku, drugą przyciskając piersi, i spojrzał na około siebie.
Ujrzał hrabinę ciągle zemdloną; w kącie siedzącą przerażoną Honorynę; — szukał Gilberta.
Nie znajdując go, wyszeptał słabym głosem:
— Ten człowiek, odszedł, nieprawdaż?
Honoryna nieodpowiadając, dała głową znak potakujący.
— Podły! — rzekł pogardliwie Maksymilian.
Probował podnieść się na nogi, lecz utrata krwi strasznie go osłabiła, pomimo wysileń, nie mógł.
— Pomóż mi! — rzekł rozkazująco do Honoryny.
Ta zbliżyła się do niego położywszy wprzód dziecko otulone na łóżku.
— Może pan jesteś ciężko ranny — rzekła — potrzeba ratunku... Zawołam Kacpra...
— Nikogo! nie chcę nikogo! — zawołał tonem rozkazującym Maksymilian. — Pomóż mi, powtórzył nareszcie.
Honoryna podała mu ręce i z jej pomocą podniósł się na nogi.
— Pozwól mi pan przynajmniej opatrzyć ranę — rzekła.
— Dobrze.
I odchylając koszulę, obnażyła mu piersi.
Ostrze szpady przebiło prawy bok, osunęło się po żebrze i spowodowało w mięśni bruzdę długą na kilka centymetrów, lecz nie głęboką i nie naruszającą żadnego ważnego organu.
Gwałtowny ból i utrata krwi jedynie spowodowały natychmiastowe utracenie przytomności.
— To nic wielkiego — rzekła Honoryna — obmyję ranę i przyłożę kompres przytrzymując go bandażem.
Pan de Vadans pozwolił jej opatrzyć sobie ranę; można dodać, że spełniła to zadanie z wielką zręcznością.
Hrabia miał czoło zmarszczone, spojrzenie ponure, zęby zaciśnięte.
Po ukończeniu opatrunku, podniósł głowę i zapytał:
— Wiele dostałaś od człowieka, który tylko co ztąd wyszedł i uczynił ciebie powiernicą swej hańby? Odpowiedz szczerze... obawiać się nie masz potrzeby.
Honoryna wyszeptała.
— Dostałam dwadzieścia tysięcy franków.
— Ja ci dam trzydzieści, i to zaraz jutro, pod jednym warunkiem...
— Jakim.
— Pod warunkiem, że zachowasz wiecznie w tajemnicy wszystko co się tu stało...
— A dziecko? — zawołała — cóż się z dzieckiem stanie? za żadną cenę nie zgodzę się być wspólniczką zbrodni.
— Któż tu mówi o zbrodni? — odrzekł Maksymilian wzruszając ramionami. — Dziecko żyć będzie, nosić będzie moje nazwisko, ponieważ wobec prawa, jestem jego ojcem; lecz nigdy go niezobaczę... dla mnie, jak gdyby nie żyło na świecie. Jutro zaniesiesz go do merowstwa Compiègne dla złożenia deklaracyi o urodzeniu... Powierzysz je potem komu ci się podoba na wychowanie... Ci co się tego podejmą, otrzymają pięćdziesiąt tysięcy franków, i suma ta zostanie ich własnością w zamian za pokwitowanie z odbioru dziecka i pieniędzy... Kwit ten ja zabiorę i nikt wiedzieć nie będzie o przyjściu na świat dziecka. Rozumiesz mnie?
— Tak jest... Pan chcesz, żeby to pozostało w tajemnicy...
— Chcę tego... Mój honor tego wymaga... jakiej płci jest to stworzenie?
— Jestto dziewczynka... Pod jakiem imieniem mam ją oddać tym którzy zechcą przyjąć ją na wychowanie?
— Pod chrzestnem imieniem, takiem jakie sobie chcesz... W szystko mi jedno.
— Obecność pańska w merowstwie będzie konieczną..
— Będę tam...
— Potrzeba będzie dwóch świadków.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/26
Ta strona została przepisana.