Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/28

Ta strona została przepisana.

Patrząc na niego, gdy przechodził przez podwórze, kamerdyner rzekł do siebie.
— Straszna rzecz prawdziwie, jak mój pan postarzał od wczoraj... Widok chorej pani, takie musiał zrobić na nim wrażenie.
Pan de Vadans kazał się zawieźć do swego bankiera. Tam dowiedział się, że brat jego dwie godziny temu podniósł znaczną sumę.
Wiadomość ta nie zadziwiła go bynajmniej, — spodziewał się tego.
Sam również podniósł fundusze, poczem w stąpił do restauracyi, zjadł cośkolwiek, aby utrzymać siły.
Honoryna szukała w pamięci nazwisk piastunek, z któremi znajdowała się dawniej w stosunkach.
Przypomniała sobie jedną wieśniaczkę, biedną, lecz niewątpliwej uczciwości, i jak jej się zdawało, nie mogła dziecka powierzyć w lepsze ręce. Wieśniaczka ta, żona drobnego fermera w Nanteuil-le-Haudouin, była matką rodziny i nazywała się Julia Vendame.
Odda się ona skwapliwie na usługi Honoryny przynoszącej więcej jak dobrobyt, bogactwo — pięćdziesiąt tysięcy franków!
Kiedy pan de Vadans powrócił, Honoryna chciała powiedzieć mu o swym projekcie. Po pierwszych słowach, przerwał jej:
— Co mnie to obchodzi — zawołał z gwałtownością. — Nie chcę nic wiedzieć... Niech to dziecko zniknie.. Dla mnie ono nie istnieje, powtarzam ci... Oto pieniądze dla piastunki, i arkusz papieru stemplowego na pokwitowanie. Reszta mało mnie obchodzi...
Potem hrabia udał się do swego pokoju nie spojrzawszy nawet na nieszczęśliwą kobietę rozciągniętą na łożu boleści, i wstrząsaną konwulsyjnem drżeniem.
O piątej popołudniu, powóz zamówiony był gotów i oczekiwał w remizie.
Honoryna dała chorej miksturę z opium, aby ją uśpić na czas nieobecności, owinęła starannie dziewczynkę i wyszła z szaletu.
Powóz gotów był do drogi. Była to starożytna rozklekotana karoca, zaprzągnięta w parę koni dość silnych, aby szykko przebyć sześć mil dzielących Compiègne od Nanteuil-le-Haudoin. Zajęła miejsce w powozie, woźnica wdrapał się na kozioł i zaciął konie biczem.
Mróz był trzaskający, konie podniecone zimnem biegły szybkim i równym kłusem.
O samej ósmej, dojechali do Nanteuil-le-Haudoin, ładnej wioski, rozłożonej na wzgórzuo krytem drzewami, przez którą przechodzi droga do Flandryi.
O tej godzinie i o tej porze roku na wsi, wszystkie domy bywają zamknięte.
Gdzieniegdzie błyskały światełka wydobywające się przez szyby zamglone parą z wewnątrz.
Kareta zatrzymała się u drzwi oberży.
Honoryna wysiadła wraz ze swym lekkim ciężarem.
— Powracasz pani? — zapytał jej woźnica.
— Trochę później — odpowiedziała... Powrócę tu. z..amów pan kolacyę na nas dwoje...
— Kiedyż pani powróci?
— Za godzinę...
— I tej nocy powrócimy jeszcze do Compiègne?
— Koniecznie...
— Dwie godziny odpoczynku i podwójna racya owsa, wystarczy aby wzmocnić nogi moim szkapkom. Nie będziemy się wlec.
Niebo było jasne, jak zwykle podczas silnych mrozów. Miliardy gwiazd czyniły ciemności przezroczystemu.
Honoryna oddaliła się od oberży i zeszła z głównej drogi, wchodząc w boczną, przecinającą pierwszą pod kątem prostym.
Znając wybornie miejscowość, i ufając swej pa mięci, szła bez wahania. Droga prowadziła do niewielkiej równiny zasianej bukietami drzew. W odległości około dwustu metrów nizki i długi budynek, z jednym punktem świecącym, rysował się zdala, na tle gwiaździstego nieba.
— To tam — poszepnęła Honoryna przyśpieszając kroku.
Po upływie dziesięciu minut zatrzymała się przed folwarkiem dość nędznej powierzchowności i pocisnęła za klamkę drzwi, które się otworzyły.
Honoryna przestąpiła próg i weszła do izby dość obszernej, gdzie około atolu umieszczonego przed kominem, w którym palił się wielki ogień, siedzieli: Julia Vendame, Mikołaj Vendame jej mąż i dwoje dzieci, brat i siostra, Julian i Teresa.
Julian miał dziewięć lat, Teresa siedem.
Mała lampka stojąca na stole i ogień z komina oświecały tę izbę, mniej niż skromną, lecz czysto utrzymaną, przynosząc tem honor zapobiegliwości gospodyni.
Widząc otwierające się drzwi Julia Vendame w stała i postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącej, której mąż i dzieci z ciekawością się przypatrywali.
— Czego pani sobie życzy? — zapytała.
Honoryna zbliżyła się ku światłu i zawołała:
— Jakto Julio, nie poznajesz mnie?
Wieśniaczka namyślała się, i nagle rzekła:
— Ależ tak... tak, poznaję... Wszak to pani Honoryna...
— Wybornie!... lepiej późno jak nigdy!
— Usiądźże pani, bliżej ognia, ogrzej się moja kochana pani... Cóż to pani tam masz pod futrem? Możnaby myśleć, że to dziecko.
— Ktoby tak myślał miałby słuszność, ładne dziecko... Spójrz tylko...
Jednocześnie Honoryna ukazała małą Genowefę, którą Julia Vendame schwyciła i okrywać poczęła pocałunkami.
— I cóż, jakże je znajdujesz? — mówiła dalej Honoryna...
— Prześliczne dziecko, czy przypadkiem nie przynosisz jej pani dla mnie?
— Tak jest, i to wcale nie przypadkiem... ciebie właśnie wybrałam...
— Ależ to niepodobna...
— Dla czego?
— Dla braku czasu. Pracujemy cały dzień, mój stary i ja... i to nas wcale nie zbogaca...
— Dziecko to was zbogaci... Przynosi wam ono majątek.
Mąż i żona wydali okrzyk podziwienia.