nic przynosiły ulgi w cierpieniach i te, zamiast łagogodnieć, coraz się zwiększały.
Wielekroć razy bliskim był wyspowiadania się przed Raulem; chciał mu powiedzieć:
— Mam córkę... Nim umrę chcę ją ujrzeć... Przyprowadź mi ją... Naszym obowiązkiem jest kochać ją i uczynić szczęśliwą...
Lecz kiedy myśl ta opanowywała jego umysł; duma niezwalczona, będąca jego naturą, brała górę.
— Nie — mówił sobie. — To niepodobna! Póki żyję nikt nie dowie się o mojej hańbie!
I w tej strasznej walce zostawał zawsze zwycięzcą.
Nakoniec w ostatnim peryodzie wyczerpania, gdy prawie niepodobna mu było podnieść się na łóżku, Raul błagał o pozwolenie sprowadzenia lekarza, pan de Vadans odpowiedział:
— Lekarza... po cóż?
— Aby ci siły powrócił, drogi wuju, całą twoją chorobą jest osłabienie.
Maksymilian potrząsnął głową:
— Na chorobę tę nie ma lekarstwa — rzekł — najlepsi lekarze w świecie nie zdołaliby przedłużyć mi życia. Ciało jest zniszczone... Śmierć się zbliża!
— Ależ... — zaczął Raul.
— I przysięgam ci, że będzie dobrze przyjętą! — przerwał hrabia.
Baronowa de Garennes i Filip, czuwający ciągle, dowiedzieli się o zrozpaczonym stanie hrabiego. Stawili się w pałacu przy ulicy Garancière.
Raul błagał wuja żeby ich przyjął:
— Nikogo! — odrzekł hrabia z niecierpliwością — nie chcę widzieć nikogo, rozumiesz! Nikogo prócz ciebie.
Wobec tak stanowczo wyrażonego postanowienia, matka wraz z synem odeszli z niczem od drzwi hrabiego, bardzo zmięszani i niespokojni.
Zbliżająca się śmierć zwiększyła jeszcze wyrzuty jakie hrabia sobie czynił. Dniem i nocą myślał o Genowefie, sierocie, opuszczonej. Któż wie, czy to dziecko o którem słyszeć nie chciał od dnia jego urodzenia, od lat osiemnastu, żyje jeszcze? Maksymilian chociaż pod tym względem pragnął by mieć pewność, lecz trzebaby pytać, a duma jego zawsze przeciwko temu się oburzała.
— Jednakże — mówił sobie — jeżeli Genowefa żyje, obowiązkiem jest moim zapewnić jej przyszłość... Jej ojciec był bogaty... Dam jej majątek...
Pewnego dnia pod naciskiem tej myśli, pan de Vadans podobny do szkieletu i zaledwie mogący oddychać, korzystając z chwili w której był sam, wstał z łóżka, okrył się szlafrokiem i zawlókł się do biurka stojącego przy oknie, upadł na krzesło, wziął arkusz papieru, pióro i drżącą ręką nakreślił kilka wyrazów, grubym, nieforemnym charakterem i podpisał. Potem wyjął ze skrytej szuflady, arkusz stemplowego papieru zapisanego, złożył we czworo, wraz z papierem tylko co podpisanym, i wsunął w grubą kopertę. Kopertę zapieczętował lakiem, na którym wycisnął herb pierścieniem, który nosił na palcu.
Na kopercie grubem pismem, napisał cztery następujące wyrazy: „To jest mój testament14, poczem wysuszył mokry atrament, przyciskając arkuszem bibuły leżącym na biurku, i arkusz ten bibuły pozostawił. Na biurku znajdował się pulpit hebanowy z inkrustacyami z miedzi. Maksymilian otworzył ten pulpit, włożył kopertę i zamknął.
Wysilenie to, wyczerpało niemal do szczętu siły umierającego. Z wielkim trudem zawlókł się napowrót do łóżka, którego już nie miał więcej opuścić.
Rozpoczęło się konanie, konanie powolne, bez cierpień. Konanie trwało pięć dni.
Hrabia wiedział, że umiera, i śmierć przywoływał.
Raul nie opuszczał go ani na jedną chwilę.
Piątego dnia, w chwili kiedy świt rozpraszał ciemności nocne, pan de Vadans, którego głos słabnął coraz bardziej, zażądał pomocy religijnej.
Kamerdyner Honoryusz pobiegł do kościoła Saint-Sulpice i przyprowadził księdza, który przyjął ostatnią spowiedź starca i dał mu rozgrzeszenie.
Po odejściu księdza, Maksymilian dał znak Raulowi ażeby się nad nim pochylił.
— Doznałem ulgi!... nie czuję już tego ciężaru który mnie przygniatał — rzekł uśmiechając się poraz pierwszy od lat osiemnastu... Mogę odejść... żegnam cię moje dziecię... Chcę być pochowanym w Compiegne, w grobie mojej famili.
Były to ostatnie słowa hr. de Vadans.
Oczy mu się zamknęły, jak gdyby zasypiał.
Westchnienie wydobyło się z piersi... Dusza opuściła ciało.
Kiedy Raul spostrzegł, że to zaśnięcie było snem wiecznym, pobożnie pocałował czoło już lodowate starca, którego koniec jakkolwiek przewidziany, sprawiał mu boleść głęboką.
Potem zapytał Honoryusza, jakie kroki należy poczynić, aby otrzymać pozwolenie przewiezienia zwłok do Compiègne.
— Administracya przedsiębierstwa pogrzebowego — odrzekł — wskaże panu wicehrabiemu drogę...
— Udam się tam natychmiast.
— Czy pozwoli mi pan powiedzieć słów parę?
— Mów, o co chodzi?
— Znałem dobrze charakter mego biednego pana i myślę, że nie przyszło mu na myśl napisać testamentu... Nie miał dzieci, zatem pan i pańska ciotka pani de Garennes, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będą dziedziczyć...
— To mnie mało obchodzi... — odrzekł Raul. — Mój osobisty majątek wystarcza mi aż nadto.
— Jeżeli pozwoliłem sobie wspomnieć o spadku, to jedynie dla tego, ażeby panu przypomnieć, że opanowany boleścią, mógłby pan zapomnieć uprzedzić panią baronowę i jej syna...
— Nie zapomniałem o tem Honoryuszu... Zawsze ubolewałem nad niepojętą antypatyą wuja do mego kuzyna, którego... szanuję... Idę natychmiast uprzedzić moją ciotkę i Filipa, przyjdą tu zastąpić mnie przez kilka godzin, bo już nie czuję sił, i potrzebuję koniecznie trochę spoczynku... Nim oni tu przyjdą, i podczas kiedy ja będę w merowstwie i w administracyi pogrzebowej, nie odchodź z tego pokoju. Zmarły nie powinien zostawać sam...
Raul poszedł przywdziać żałobne suknie, zaopatrzył się w konieczne papiery do zadeklarowania aktu zejścia i wyszedł z pałacu.
Fiakr wzięty na placu Saint-Sulpice zawiózł go