Doktór obu rękami ścisnął czoło, które zdawało się że pęknie i powtarzał:
— Umarł! umarł! Więc wolno mi szukać mojej córki, wziąść ją do siebie, żyć dla niej, kochać ją... Oh! jakże ja kocham to dziecię, dziecię Joanny! Moją córkę, moją drogą córkę!
I Gilbert złamany wzruszeniem, upadł na kolana w głębi fosy wykopanej przez jego psy, i zalał się łzami. Łzy te ulgę mu przyniosły.
Od lat osiemnastu pomimo cierpień, goryczy, nieszczęśliwy nie mógł płakać.
Agra i Nello rozciągnięte na świeżo poruszonej ziemi, odzyskały oddech, boki ich nie poruszały się już jak miechy kowalskie.
Wlepiły w pana z niepokojem, wielkie swe oczy, w których błyszczała ludzka prawie inteligencya i dobroć z pewnością nadludzka, a widząc łzy płynące z jego powiek, otarły swe mordy o jego twarz smutno skowycząc.
Doktór stojący w fosie ramiona miał na jednym z psami poziomie, objął je rękami i oddał im pieszczoty, mówiąc, jak gdyby go one mogły zrozumieć.
— Moje drogie pieski! jedyni moi przyjaciele, wierni towarzysze, wam to być może zawdzięczać będę szczęście mej starości, wszak dzięki wam dowiedziałem się, że mam prawo poszukiwać mojej córki. Jeżeli Bóg pozwoli, że znajdę moje dziecię, nas dwoje będzie was kochało...
Inteligentne stworzenia zrozumiały jeżeli nie słowa to przynajmniej akcent i skakać poczęły około swego pana radośnie poszczekując.
— No, dość tego moje pieski! — rzekł im po chwili — tej nocy przyjdę po trumnę... Muszę obejrzeć zwłoki które się w niej znajdują, muszę znaleźć klucz do tej dziwnej i ponurej zagadki. Lecz zanim noc nadejdzie, nie trzeba aby ktokolwiek na świecie, mógł się domyśleć tego cośmy znaleźli.
I doktór począł przykrywać ziemnią trumnę i rękami zapełniać dół wykopany.
Agra i Nello widząc co robi i domyślając się w jakim celu, naśladowały go drapiąc ziemię z szybkością i pracując z równym zapałem nad zakopaniem dołu, z jakim przed chwilą pracowały nad jego wykopaniem.
Po upływie pół godziny wszelki ślad dołu zniknął. Gilbert włożył w ziemię gałąź, aby rozpoznać w śród ciemności nocnych miejsce, w którem trumna była zakopana i oddalił się razem z psami, wysilając umysł nad rozwiązaniem tej ponurej zagadki.
— Którędy tu przyjechano? — zapytał siebie.
Na polu kartofli, Gilbert dostrzegł ślady kół. Ślady te były dość nieznaczne, burza poprzedniej nocy prawie je zatarła. Mógł jednak śledzić je aż do drogi. Na drodze znikły już zupełnie; grunt był piaszczysty a ulewa zatarła wszelkie ślady.
— Przyjechali tu z wozem — rzekł doktór. — Zkąd przyjechali? Zanim znajdę rozwiązanie tej zagadki wiele rzeczy muszę się dowiedzieć... i dowiem się...
Nie miał już ochoty przedłużać swej rannej przechadzki, i zwrócił kroki ku Morfontaine, cała je go postać się zmieniła, szedł zwolna, z pochyloną głową, czołem zmarszczonem; wzrok zapatrzony w przestrzeń dowodził, że cały był zatopiony w myślach, które umysł jego ogarnęły.
Agra i Nello znużone niezwykłą dla nich pracą kopaczy, szły zwolna u nóg pana z wywieszonemi ozorami, nie myśląc wcale o zwykłych skokach i szalonych gonitwach.
Przyszedłszy do domu na schodach wiodących do przedsionka, Gilbert spotkał Małgorzatę, starą służącę wraz z mężem Wilhelmem stanowiącą całą służbę doktora.
— Małgorzato — rzekł jej — powiedz proszę cię Wilhelmowi aby przyszedł do mnie do biblioteki.
— Dobrze, panie doktorze.
Małgorzata poszła wyszukać swego męża i znalazła go w głębi parku zajętego budowaniem groty z odłamków skał.
Gilbert wszedł do swej wielkiej pracowni, z ścianami założonemi książkami, dotykającej do laboratoryum, w której spędzał większą część życia. Wszedłszy upadł na krzesło. Charty położyły się u nóg jego.
Wkrótce dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł doktór.
Drzwi się otworzyły i Wilhelm wszedł do pracowni.
— Jestem panie — rzekł — żona mi mówiła, że pan mnie potrzebuje... Czy ma pan mi wydać jakie rozkazy?
— Tak jest. Czy w Morfontaine lub w okolicy można wynająć powóz?
— Można, u Naveleta w samem Morfontaine. Posiada on karyolkę i długi wóz, i wynajmuje, jeżeli ktoś potrzebuje.
— Potrzebuję właśnie długiego wozu.
— Będzie go pan miał... Czy to na dziś?
— Na dziś wieczór.
— Z woźnicą?
— Nie, bez woźnicy. O godzinie dziewiątej pójdziesz sam po wóz i sprowadzisz go tutaj.
— Długo go pan zatrzyma?
— Do jutra rana... Jeżeli cię będą pytać, powiedz, że wóz zawiezie mnie tej nocy do Senlis, gdzie mam asystować operacyi chirurgicznej.
— Dobrze panie.
— Wieczorem, kiedy wóz będzie już na podwórzu, włożysz na niego dwie motyki, silny powróz i drąg żelazny... Włożysz także pięć lub sześć snopków słomy, a sam będziesz w pogotowiu. Pojedziesz ze mną.
— Dobrze panie. Czy pan nic więcej nie ma do rozkazania?
— Nie! Idź zaraz za wynajęciem wozu.
— Idę panie.
Wilhelm odszedł.
— Stary służący i jego żona od tylu lat będąc na służbie u doktora Gilberta, przywykli nie dziwić się niczemu i nie pozwalać sobie nigdy, żadnych pypytań.
Jednakże pomimo przywyknięcia do dziwactw pana, Wilhelm nie mógł się oprzeć pewnemu zadziwieniu. Zaintrygowany starzec, zapytywał siebie co mogła znaczyć ta podróż daleka, z motykami, powrozami i żelaznym drągiem.
Zadając sobie to pytanie skierował się ku wsi.
W godzinę później powrócił, i poraz drugi wszedł do biblioteki.
— I cóż? — zapytał doktór.
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/41
Ta strona została przepisana.