— Nagle?
— Tak jest, z dnia na dzień.
— A zatem nie wiesz pani nawet, czy żyje, czy nie?
— Nie panie, i nie dbam wcale o to aby wiedzieć co się z nią. dzieje. O Honorynie Lefebvre nie słyszałam od lat osiemnastu, pan pierwszy wymówił przy mnie jej nazwisko... Ale może osoba która od niej kupiła chałupę, więcej wie odemnie.
— A gdzie ta osoba mieszka?
— W tym samym domu, na przedmieściu, ulica Rendez-vous-de-Chasse...
— Dziękuję pani...
— Nie ma za co, kochany panie...
Filip wyszedł od pani Ludovic mówiąc sobie:
— Porzuciła Compiègne, i nikt nic o niej nie słyszał od lat osiemnastu, a zatem nie ma co się jej obawiać... nie mam potrzeby zajmować się nią więcej.
Zamiast więc udać się na przedmieście poszedł do dworca, i powrócił do Paryża zupełnie uspokojony.
Była godzina wpół do dziewiątej wieczorem.
Dzień się miał ku schyłkowi.
W Kwadratowym domu w Mortontaine robiono przygotowania do nocnej podróży zamierzonej przez doktora Gilberta.
Wilhelm sprowadził wóz zamówiony od rana, wkładał przedmioty wskazane przez doktora: słomę, narzędzia i sznury.
Gilbert chodził nerwowym krokiem tam i z powrotem około wozu. Dwa charty, Agra i Nello, niespokojnie patrzały na swego pana, zadziwione przygotowaniami do wyjazdu, rzeczy tak niezwykłej.
Wilhelm zapalił latarnię u wozu.
— Gotowe już panie — rzekł nakoniec.
Doktór wsiadł do wozu. Psy podskoczyły radośnie szczekając, spodziewając się, że będą zabrane.
— Leżeć! — krzyknął Gilbert.
Posłuszne cofnęły się natychmiast i powróciły do domu ze spuszczonemi łbami, krótko i żałośnie poszczekując.
Gilbert wyjechał z parku bramą wychodzącą do lasu. Wilhelm zamknął tę bramę, i zabrał miejsce w wozie obok swego pana, silną ręką trzymającego lejce.
Noc zapadła. Wielkie czarne chmury płynęły po niebie zwiększając ciemności.
Szybko jadąc, trzeba było godziny czasu aby dojechać do pola sąsiadującego z gruntami Pontarmé wśród których zakopaną była trumna hr. Maksymiliana de Vadans. Gilbert jadąc wolno, zaledwie w półtorej godziny przebył tę odległość.
Zatrzymał wóz na rogu małego lasku, w tem samem miejscu gdzie poprzedniej nocy Filip de Garennes i Julian Vendame również swój wóz zatrzymali.
— Przybyliśmy na miejsce... — rzekł do Wilhelma.
Obydwaj zsiedli z wozu.
Stary sługa uczuwał coś bardzo podobnego do strachu.
Podczas całej podróży, doktór zatopiony w myślach nie wyrzekł ani słowa: — milczenie to przerażało Wilhelma. Przewidywał coś nienaturalnego, dziwnego, tajemniczego...
Gilbert wziął konia za cugle i zaprowadził go na pole aż do miejsca w którem zrana zatknął w ziemię gałąź i zatrzymał go o dwa kroki od tego miejsca.
— Wyjmij z wozu tymczasem motykę, wkrótce potrzebować będziemy i sznurów.
Wilhelm zrobił co mu kazano.
Doktór, mówiąc bardzo cichym głosem, rzekł dalej:
— Teraz, zbliż się i słuchaj...
Stary sługa zbliżył się pośpiesznie.
— Pokładam w tobie zupełne zaufanie — mówił Gilbert — wiem, że mogę pod każdym względom rachować na twoją dyskrecyą... To co się tu stanie niezawodnie zadziwi cię bardzo... Nie żądaj odemnie żadnego wyjaśnienia, nie dam ci go, i przysięgnij mi, że przed nikim nie powiesz o tem co tu zobaczysz, a czego nie zrozumiesz.
Głos Gilberta jakkolwiek stłumiony umyślnie, był ostry i przenikający. Wilhelm słuchając go cały drżał. Wyciągnął rękę, drżącą trochę i wyszeptał:
— Oh! co do tego, panie, przysięgam!
— To dobrze... Teraz weź motykę i rób to samo co ja... Obydwaj będziemy kopać ziemię ażeby wydobyć trumnę zakopaną w tem miejscu.
Chociaż powietrze było bardzo ciepłe, Wilhelm uczuł dreszcz przebiegający go po skórze.
Wziął motykę również jak i doktór i zaczął kopać ziemię tak jak i on.
Wśród milczenia nocy dwa te czarno cienie schylone nad ziemią, którą gorączkowo kopały, miały pozór fantastyczny.
Nagle dał się słyszeć głuchy odgłos żelaza uderzającego o drzewo.
Motyki obu grabarzy uderzyły o trumnę.
— Kopmy ażeby uwolnić boki trumny — rzekł doktór. — Teraz — rzekł po upływie kilku minut — weź jeden ze sznurów, przeciągniemy go przez antaby, to nam ułatwi robotę.
Wilhelm wziął sznur z wozu i uczynił tak jak mu doktór rozkazał.
Dwaj ci ludzie wyszli z dołu i ciągnąc za sznur z całej siły przyprowadzili trumnę do położenia pionowego, poczem już bez wielkiego trudu za pomocą żelaznego drąga wydobyli ją na powierzchnię ziemi.
Po chwili odpoczynku pan i sługa podnieśli rękami ciężką trumnę i złożyli ją na wozie, okrywszy słomą. Kwadrans czasu wystarczył na zasypanie dołu.
Doktór i Wilhelm pozbierali narzędzia, wsiedli na wóz i udali się z powrotem do Morfontaino.
Było już wpół do drugiej po północy, kiedy wóz stanął na podwórzu Kwadratowego domu.
— Co zrobiemy z tą trumną panie doktorze? — zapytał Wilhelm.
— Zaniesiemy ją do naszego laboratoryum.
Uczynili to natychmiast.
— O wschodzie słońca odprowadzisz wóz i konia — rzekł Gilbert.
— Dobrze panie doktorze.
Wilhelm skłonił się i wyszedł.
— No, teraz do dzieła! — rzekł brat Maksymi-