Na zaproszenie odźwiernego Gilbert wszedł na dziedziniec.
Bertkaud zamknął drzwi, udał się do swej loży i pocisnął dzwonek, dwa razy. Doktór zwiesił głowę na piersi.
— Nie miał dzieci... — mówił do siebie z goryczą. — Nigdy ich nie miał... Czyż Genowefa wychowywała się zdala od niego? czy żyć przestała zaraz po urodzeniu?...
Na najwyższym schodzie peronu prowadzącego do przedsionka, ukazał się Honoryusz.
— Otóż i kamerdyner zmarłego pana — rzekł Berthaud.
Gilbert postąpił kilka kroków naprzeciw Honoryusza, który ze swej strony podszedł na spotkanie nieznajomego...
Zaufany sługa hrabiego nie miał więcej jak lat sześćdziesiąt, lecz pochylony wskutek trudów służby, bardzo uciążliwej przez ciąg ostatnich lat życia hrabiego, wydawał się daleko starszym. Pomimo jednak tego upadku sił fizycznych, władze umysłowe pozostały nie naruszone. Wzrok osłabł mu bardzo; inteligencya nic nie straciła.
Zbliżywszy się do Gilberta, długo i uważnie przypatrywał się mu, zdawało się, że poznaje te rysy twarzy, lecz nie może sobie przypomnieć.
— Czy ze mną życzy pan sobie widzieć się? — zapytał.
— Tak jest, panie.
Na dźwięk głosu Honoryusz zadrżał. Znowu spojrzał na Gilberta.
Pewnym był, że widział go przedtem, teraz zaś pewnym był również, że już głos ten słyszał.
— Zechciej pan iść za mną — rzekł.
Przebywszy stopnie peronu, wprowadził doktora do małego salonu na dole, a raczej buduaru formy zaokrąglonej, umeblowanego dawnemi sprzętami, temi samemi co przed laty osiemnastu.
Gilberta, gdy przestępował próg tego pokoju wzruszenie o mało nie zadusiło. Tu po raz pierwszy szeptał słowa miłości do ucha Joanny.
Aby ukryć wzruszenie, potrzebował nowego wysiłku woli.
Honoryusz nie spuszczając z nieznajomego badawczego wzroku, wskazał mu krzesło i stając przed nim, zapytał:
— Do kogo mam honor mówić?
— Nazywam się doktór Gilbert — odpowiedział brat zmarłego hrabiego.
Stary kamerdyner zadrżał gwałtownie. To imię Gilbert uderzyło go, dźwięk głosu obudził niejasne wspomnienia.
— On mnie pozna — myślał Gilbert. — Zresztą co to szkodzi?
Honoryusz wyjąknął:
— Zdaje mi się panie, że miałem honor widzieć już pana, dawno temu.
— Być może... Nawet to bardzo prawdopodobne.... kiedyś bywałem często w tym domu.
— A nie byłeś pan od osiemnastu lat, nieprawdaż? — mówił kamerdyner.
— To prawda...
Honoryusz wydał okrzyk.
— A więc — mówił wyciągając drżące ręce do Gilberta — serce moje słusznie zabiło silniej kiedym głos pański usłyszał.. Jesteś pan tym któregośmy mieli za umarłego w Ameryce... Jesteś bratem pana, którego opłakujemy... Jesteś hrabią Gilbertem de Vadans, tak nam drogim, i powracasz pan do domu, do własnego domu... Witam mego pana, bo wszak jesteś moim panem! mówił starzec z oczami pełnemi łez. — Pozwól pan wiernemu słudze wyrazić ile powrót pański tak niespodziany, nieoczekiwany, przynosi mu radości i pociechy.
Stary sługa prawie na klęczkach, schwycił ręce Gilberta i usiłował zbliżyć je do ust.
Doktór wyrwał je z łagodnością.
— Milczenie Honoryuszu! — rzekł — milczenie!... brat hrabiego Maksymiliana de Vadans umarł w Ameryce. Nie powinien żyć! Jestem dla ciebie, jak i dla świata całego doktorem Gilbertem, obcym, nieznanym...
— Rozkazuj pan, będę mu posłusznym! jestto mój obowiązek! — rzekł wstając stary sługa — ale nie chcę słyszeć, żebyś pan nie miał być moim ukochanym panem.
— Tak, jestem Gilbertem de Vadans, twoim panem, jeśli chcesz tego... albo raczej twoim przyjacielem, ale nikt na świecie wiedzieć tego nie powinien.
— Nikt wiedzieć nie będzie! nikt! Rozkazujesz pan milczeć, będę milczał.
— Prosząc cię o to mam bardzo ważne powody.
— Nie potrzebuję ich wiedzieć. Jakiekolwiek one są, szanuję je...
— Uspokój się stary mój przyjacielu i posłuchaj... Chciałbym ci zadać kilka pytań.
Jestem gotów odpowiadać...
— Kiedy mój brat umarł?
— Cztery dni temu.
— Który doktór go leczył?
— Żaden.
Gilbert wstrząsnął się.
— Nie było żadnego doktora? — powtórzył.
— Nie panie...
— Dla czego?
— Pan Raul de Challins, pański siostrzeniec, od lat kilku mieszkający tu przy wuju, mówił mi, że kilkakrotnie w ostatnich czasach błagał pana hrabiego o pozwolenie sprowadzenia doktora, lecz on zawsze odmawiał...
— Ależ ty sam Honoryuszu, czyż nie mogłeś wytłomaczyć memu bratu, że stan jego wymaga pomocy nauki? Posiadałeś całe jego zaufanie, pozwalał ci swobodnie mówić co myślisz...
— Niegdyś, tak jest panie... — odrzekł stary sługa — ale wszystko bardzo się zmieniło... pan hrabia przestał mi okazywać dawne zaufanie, tę poufałość, z której byłem tak dumny... trzymał mnie zdala od siebie... co najwyżej pozwalał mi wchodzić do swego pokoju aby posłać łóżko.
— Któż więc go pielęgnował?
— Pan Raul... Mój pan do niego tylko jednego miał przywiązanie...
— Raul de Challins, miał zaledwie siedm lat kiedy opuściłem Francyę — rzekł Gilbert — nie mogłem wtedy wiedzieć co się stanie z tego dziecka,