Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— Ah! — rzekł — wszak to o hrabi de Vadans jest mowa?
— Właśnie o nim — odrzekł golarz.
— Czy znałeś go pan?
— Nigdy go nie widziałem, ale dużo o nim mówią u mego pana.
— Mieszkasz pan w tych stronach?
— Tak, właśnie wszedłem do służby na kamerdynera u jednego senatora przy ulicy Vaugirard. Zabawna to śmierć tego hrabiego de Vadans, jakaś tajemnicza, zastanawiająca...
Figaro z ulicy Garanciére, skończył golić swego klienta. Ten wstał i poszedł umyć twarz zimną wodą z dodatkiem octu Bully, i odezwał się:
— Dlaczegóż zastanawiająca, wszakże był już dosyć stary, ani też tajemnicza także, bo umarł bardzo zwyczajną śmiercią.
— To wszystko jeszcze wcale niedowiedzione — rzekł Vendame zagryzając usta.
— Czyś pan co słyszał? — zapytał golarz z ciekawością.
— Ho! ho! bardzo wiele...
— Cóż takiego?
— Naprzód, jak utrzymują, żadnego doktora nie wzywano do chorego.
— Rzeczywiście i ja to słyszałem.
— Ci którzy byli przy nim, nie pozwalali doktorowi przestąpić progu pałacu, rzecz więc prosta, że mieli swoje powody — mówił Julian.
— Ależ,.. — rzekł szynkarz — więc śmierć nie miałaby być tak naturalną, jak się zdawało.
— Eh, eh!
— Przyśpieszono więc hrabiego?
— Ba! być może...
— Trucizną pewnie...
— Wielu jest takich, których by to może nie zadziwiło.
— Ale któżby to mógł uczynić?
— Co do mnie ja nic nie wiem... ale tam w familii są siostrzeńcy, którym pewnie pilno było odziedziczyć.
— Wiesz pan co, że to byłaby gruba historya, gdyby tak policya się o tem dowiedziała!!!
— Zdaje się, że ona już wie — mówił Vendame — i któregokolwiek dnia, możecie panowie zobaczyć prokuratora Rzeczypospolitej, w towarzystwie sędziego śledczego i kilku agentów, stukających do drzwi pałacu.
— Jeden z tych siostrzeńców tam mieszka... — mówił golarz — ten co to nigdy starego nie opuszczał... Nawet to wszystkim wydawało się bardzo dziwnem.
— Ten siostrzeniec, to właśnie lis, który polował na kurę znoszącą złote jaja...
— Tak, tak nie ma wątpliwości... Widzicie panowie, jakoś mi się wszystko w tym pałacu nie wydaje tak jak być powinno... — odezwał się szynkarz. — Nikt nigdy nie wiedział co się tam dzieje... Służący, jakieś niedźwiedzie, a i siostrzeniec ma taki wyraz twarzy, który mi się niepodoba... zawsze sobie coś złego myślałem o tym chłopcu... wczoraj naprzykład mówiliśmy o tem z moją żoną... no pójdę jej to wszystko opowiedzieć... przyzna mi choć raz w życiu, że umiem się poznać na ludziach... ślicznie to będzie i sprawiedliwie jeżeli truciciela poszlą po sukcesyę na plac de la Roquette... Do zobaczenia sąsiedzie...
Szynkarz wyszedł.
Vendame zajął miejsce i rozmawiał dalej z gospodarzem w tym samym przedmiocie.
Ten ostatni, pociągając brzytwą po brodzie swego klijenta, zapewnił go, że oddawna znajdował u tych ludzi z pałacu, jakieś dziwne zachowanie, do najwyższego stopnia podejrzane.
Julian mu potakiwał, i po ogoleniu opuścił sklep.
Tryumfował.
— Nim wieczór nadejdzie — myślał — cała ta okolica wiedzieć będzie co się gadało u golarza...
Powrócił na ulicę Assas.
Filip czekał na niego, i przywitał go słowami:
— No i cóż?
Kamerdyner śmiejąc się opowiedział swemu panu swoje znalezienie się w sklepiepie golarza przy ulicy Garancière.
— Wybornie! — rzekł Filip kiedy skończył — winszuję ci pośpiechu i inteligencyi. Mina jest założona... Czekajmy aż wybuchnie.


XXVI.

Margrabina de Brennes i jej córka, z łatwą do zrozumienia niecierpliwością oczekiwały przybycia Raula.
Słowa przez niego wyrzeczone w Compiègne, dawały Leonidzie nadzieję, wkrótce jak sądziła, mającą się urzeczywistnić.
Wielokroć razy z matką obracały słowa młodego człowieka na wszystkie strony. Przychodziły zawsze do jednej i tej samej konkluzyi:
Raul de Challins oświadczy swoją miłość i prosić będzie o rękę Leonidy.
Genowefa również przypominała sobie niektóre wyrazy powiedziane przez Raula: Chodziło mu o jego szczęście, o jego przyszłość.
Słowa te nie dające się zastosować do niej, sprawiały w jej sercu boleść.
Nie wątpiła, że pan de Challins mówiąc to, uczynił aluzyę do przyszłego swego związku z panną de Brénnes...
Od tej chwili czuła się bardzo smutną, a próżna radość, której Leonida nie starała się ukrywać, zwiększała coraz bardziej smutek biednego dziewczęcia.
Matki i córki nie było w domu, kiedy Raul przyszedł odwiedzić ich na ulicę Saint-Dominique.
Przyjęła go Genowefa.
Ujrzawszy wchodzącego, oddech jej się zatrzymał i jak gdyby zemdleć miała.
Raul niewątpliwie przychodzi oświadczyć się.
Biedne dziewczę, — pomimo pomięszania i smutku cieszyła ją nieobecność margrabiny i jej córki.
— Pani de Brénnes i panna Leonida wyszły panie — wyszeptała blednąc i czerwieniąc się na przemiany — powrócić mają dopiero w godzinę obiadową.
— A więc... pani — odrzekł Raul nie mniej jak i ona wzruszony i pomięszany, jestem szczęśliwy, że tych pań nie zastałem.
— Szczęśliwy... — powtórzyła Genowefa.
— Tak panno Genowefo...
— Dla czego?
— Dla tego, że daje mi to sposobność pozosta-