— No i cóż na to powiesz? — zapytała pani de Brénnes Leonidy, skurczonemi palcami rozdzierającej chusteczkę.
— Powiem, że Raul jest głupcem, który zakochał się w jakiejś intrygantce, a my byłyśmy bardzo naiwne sądząc, że on o mnie myśli! Nie sądź matko żebym żałowała tego pana, ale szkoda mi tej pozycyi o której marzyłam, jakiej nigdy nie znajdę, nigdy... nigdy...
— Kto wie?
— Ja wiem, i ty wiesz także moja matko... Mężczyźni mający miliony, nie żenią się z pannami bez posagu! Zamyślałałam olśnić Paryż, a z tych świetnych marzeń spadam w miernotę, niedostatek prawie!... Wszelka nawet nadzieja szczęścia znikła już dla mnie! Ah! ten Raul, jak ja go nienawidzę! Gdybym mogła zemścić się nad nim!
Leonida zalała się łzami gniewu, wyszła z salonu trzaskając drzwiami i udała się do swego pokoju.
Genowefa znajdowała się tam.
Widząc twarz strasznie zmienioną i łzy źle otarte w oczach panny de Brénnes, domyśliła się, że Raul rozwiał przywidzenia i złamał nadzieję tych kokiet. Wiedząc, że Leonida nie ma serca, żyje tylko dla zbytków i próżności, nie mogła jej żałować. Boleść jej jednakże nie radowała jej.
— Zostaw mnie samą! — rzekła Leonida rozkazującym tonem.
Genowefa wyszła nie mówiąc ani słowa.
Panna de Brénnes jak tylko została sama puściła wodze wybuchom gniewu, nie bez trudu dotychczas powściąganego.
— A więc oszukałam się! padłam ofiarą własnej pomyłki! — rzekła prawie głośno. — Żeni się, i śmiał mi to powiedzieć! Kocha inną, a ja jestem porzucona, pogardzona, odepchnięta! Głupiec, łotr, nędznik!!
Leonida aby ulżyć swym nerwom, pochwyciła wazon japoński z kominka, gwałtownie cisnęła na ziemię, mówiąc:
— Ah! jakżebym chciała poznać tę niegodną rywalkę, która mi moje dobro zabiera! Dla czego Raul przekłada ją nademnie? Jestem piękna, powabna... mogę się podobać!... Dlaczego się niepodobałam? Dla tego że inna, chytrzejsza odemnie opanowała tego głupca, i kradnie miliony; które powinny do mnie należyć. Oh! ta kobieta! ta kobieta! zemszczę się na niej... i na nim!.. W jaki sposób? nie wiem, a le się zemszczę!!...
Doktór Gilbert o wpół do jedenastej wieczór, wysiadł w Joigny, jakeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów, i noc przepędził w hotelu.
Nazajutrz wstał bardzo rano i zapytał czy może dostać powozu, który by go odwiózł do Vic-sur-Salon.
Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, przykazał ażeby powóz przygotowano jaknajprędzej, i w godzinę potem był już w drodze do wioski gdzie jak przynajmniej zapewniano, przeniosła się Honoryna Lefebvre.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami oberży pod „Czerwonym koniem“.
— Będzie pan jadł śniadanie? — zapytał go oberżysta.
— Tak jest ale nim będzie gotowe, pójdę załatwić pewien interes. Wskaż mi pan gdzie tu jest merowstwo, jeśli łaska?
— W pośrodku wioski, na placu, obok kościoła, za pięć minut staniesz pan na miejscu.
Wkrótce rzeczywiście doszedł do placu, wszedł