Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/64

Ta strona została przepisana.

— Oczekuję na instrukcye pana szefa Bezpieczeństwa.
— Przedewszy8tkiem przeczytaj te listy.
— Ab, ah! — rzekł Jodelet rzucajęc okiem na listy podane mu przez zwierzchnika — anonymowe denuncyacye.
Mówiąc to skrzywił się pogardliwie.
— Pochodzące od dwóch różnych osób, zauważył urzędnik sądowy.
— Albo też od jednej. Oba charaktery pisma widocznie są zmienione, a zatem mogą być napisane przez jedną osobę...
Agent uczynił uwagę, z którą już przedtem wystąpił prokurator Rzeczypospolitej.
— To bardzo być może — rzekł szef. — Pojmujesz czego po tobie oczekuję.
— Rozumiem doskonale, udam się zasięgnąć informacyi, niby nie wiedząc o niczem, co myślą i mówią, w okolicy placu Saint-Sulpice o śmierci hrabiego de Vadans, i czy rzeczywiście zgon jego wydaje się podejrzanym.
— Oto właśnie idzie... Potrzebuję ścisłego raportu o wszystkiem co się tyczy ostatnich chwil hrabiego. Weź się zaraz do roboty. Nie ma w tem nic trudnego. Dziś popołudniu o trzeciej zdasz mi sprawę z tego co zrobisz i z tego czego się dowiesz.
— Pan szef Bezpieczeństwa będzie ze mnie zadowolony.
— Liczę na to.
Jodelet ukłonił się i wyszedł.


XXX.

Jodelet od lat dwunastu należał do służby bezpieczeństwa. Był to agent sumienny, inteligentny i pełen gorliwości.
Nieraz policyjne jego zdolności zwracały uwagę zwierzchników.
Nie posiadał on wprawdzie nieporównanych zalet Lecoq’a albo Jobin’a, nie brakło mu jednak sprytu ani wytrwałości, a kiedy powierzono mu jaką sprawę, osiem razy na dziesięć, doprowadzał ją do dobrego rezultatu.
Wychodząc z prefektury, mówił do siebie:
— Jeżeli gadają o śmierci tego hrabiego, wkróce będę wiedział. Nie potrzeba wielkiego sprytu aby ludzi wyciągnąć na słowa.
Szybkim krokiem wszedł na plac Saint-Sulpice.
Przeszedł ulicę Garancière, uważnie przyjrzał się pałacowi zamieszkałemu przez wuja Raula i Filipa.
Pałac, jak zwykle, miał pozór dziwnie melancholiczny. Okiennice wszystkich prawie okien szczelnie były zamknięte.
Ukończywszy przegląd pałacu, Jodelet zwrócił uwagę na sklep kupca win, przestąpił próg jego i zapytał, czy mógłby dostać śniadanie?
Gospodarz tego sklepu była to właśnie taż sama osobistość, która znajdowała się u golarza na ulicy Garancière, w dniu kiedy Julian Vendame wszedł tam w celu wiadomym czytelnikom.
— Zwykle nie trzymamy jedzenia dla gości — odrzekł szynkarz — ale za chwilę siadamy do stołu... I jeżeli pan zechcesz zadowolnić się naszą codzienną strawą, potrawką z baraniny, sałatą i serem, mogę panu zaraz służyć?
— I owszem, proszę... — rzekł Jodelet.
— A więc siadaj pan, każę panu przy nas postawić nakrycie.
I szynkarz wskazał na stół, na którym już znajdowały się trzy nakrycia i czterofuntowy bochenek chleba.
Garson dodał talerz, serwetę, szklankę, widelec i nóż, i postawił na stole dymiący półmisek, poczem gospodyni domu weszła i usiadła przy stole.
— Wyborna ta fasola z baraniny! — zawołał Jodelet aby rozpocząć rozmowę.
— Tak, tak... — rzekł szynkarz — gospodyni wcale nieźle kucharuje... W restauracyach nazywają to navarin... I powiedz mi pan dla czego?... Fasola, to rozumiem, boć tu wchodzą kartofle i rzepa; co do mnie jestem za staremi zwyczajami... stare wina... stare ulice.
— A dawno pan mieszkasz na tej ulicy?
— Całe życie mieszkałem w tej stronie miasta, a tu na ulicy Garancière i w tym domu, mieszkam już od lat dziewięciu... Piękny kawałek czasu, nieprawdaż?
— Ulica Garancière mało jest uczęszczana; dziwi mnie, że pan tu możesz robić interesa.
— Nic dziwnego, że pana to zastanawia,.. Wszystkim tak się zdaje jak panu, i wszyscy mylą się. A jednak interes idzie wcale nieźle, nie mogę się skarżyć... klientów mi nie brakuje.
— I z kogóż się głównie składają ci klienci?
— Ze stangretów, masztalerzy, kamerdynerów z pałaców i bogatych domów tej okolicy miasta, jest to solidna klientela... Płacą dobrze, i nigdy nie żądają kredytu...
— Tak... tak służba domowa lubi dobrze żyć, i nie zważa na wydatek... Śluby, chrzty, pogrzeby, wszystko to się kończy w handlu win... Ale mówiąc o pogrzebach, mieliście tu w ostatnich czasach jakiś pogrzeb na waszej ulicy.
— Ależ nie panie... — odezwała się żona szynkarza wtrącając się do rozmowy.
— Jakto! — zawołał Jodelet z miną zdziwioną — wszakże umarł hrabia de Vadans?
— Tak panie, w swoim pałacu, czwarty dom ztąd...
— A więc?
— A więc! W Paryżu nie było ani pogrzebu, ani nabożeństwa żałobnego... Nic, jednem słowem, poprostu wywieziono ciało...
— Gdzie?
— Do Compiègne, gdzie jak się zdaje familia posiada swój grób.
— Czy on był bardzo stary, zmarły hrabia?
— Przeszło sześćdziesiąt lat, co najmniej.
— A czy staro wyglądał?
— Nigdyśmy go nie widzieli.
— Jakto być może, mieszkając na tej samej ulicy?
— Pan de Vadans, wyjeżdżał tylko w powozie, i to bardzo rzadko, a w ostatnich czasach wcale nie opuszczał pałacu... sprzedano nawet konie.
— To był kawaler nieprawdaż?
— Nie, wdowiec.
— Nie miał dzieci?
— Nie miał...