— Ani blizkich krewnych?
— Dwóch siostrzeńców... jeden szczególniej nigdy go nie opuszczał. Miał on tylko dość skromny majątek, a teraz będzie miał niewiedzieć wiele milionów.
Jodelet słuchał z wielką uwagą i zapisywał sobie w pamięci każde słowo gospodyni...
— A na jaką hrabia umarł chorobę?... — zapytał.
Handlarz win przybrał minę tajemniczą, powtarzając:
— Na jaką chorobę umarł?
— Tak, na jaką chorobę?
— Bardzo byłby sprytny ten, ktoby mógł panu na to odpowiedzieć.
— A toż dla czego?
— Bo to cała historya, i dziwi nas tu wszystkich, że ona dotychczas nie doszła do uszu policyi?
— Ba! — rzekł Jodelet z cudownie odegranem zadziwieniem... — Czyżby tam miało być coś nie w porządku, ze śmiercią hrabiego de Vadans?
— Ha! jeśliby wierzyć temu co gadają, jest tam istotnie coś nie zupełnie jasnego. Ja tu w sklepie widzi pan, usługując klientom, mimowoli słyszę co gadają przed bufetem, każden coś dorzuci... otóż zdawało by się, że jeżeli hrabia de Vadans umarł, to dla tego, że go zanadto dobrze pielęgnowano!
— I któż to pielęgnował, go tak zanadto dobrze? — zapytał Jodelet, kładąc również nacisk na te dwa słowa.
— A któżby, do licha, — siostrzeniec, ten który go wcale nie opuszczał...
— No to, to wydaje mi się bardzo nieprawdopodobnem...
— A toż dla czego?
— Przecież doktór byłby spostrzegł, gdyby było coś podejrzanego.
— Ba! doktór!! Tu właśnie cała rzecz się wikła! Nie było żadnego doktora. Siostrzeniec nie wzywał żadnego doktora, tak panie, ani razu przez cały ciąg choroby trwającej sześć miesięcy!... A co? I cóż pan o tem myślisz?
— Myślę, że to nie jest bez znaczenia.
— Tak kochany panie z pewnością nie bez znaczenia!... — mówił szynkarz. — W całej okolicy o niczem więcej nie mówią, a wielu utrzymuje, że wysłano ciało do Compiègne umyślnie dla tego, żeby policya się tem nie zajęła.
— A więc — rzekł agent — przypuszczają zbrodnię?
— Nietylko przypuszczają ale są przekonani, że tak było niezawodnie.
— Zapewne otrucie?
— Tak utrzymują.
— Do licha! kiepski interes dla siostrzeńca, bo łatwo zrozumieć, że jeżeli chodzą takie pogłoski lada chwila policya się dowie, i rozpocznie poszukiwania.
— Będzie miała słuszność!... Zbyt byłoby wygodnie, w ten sposób pozbywać się ludzi, aby po nich spadek zagrabić!! Trzeba żeby winny został ukarany... Tembardziej, że ten okazuje piekielną bezczelność!...
— Jakto, cóż robi?
— Tak jest zuchwały, że ciągle mieszka w pałacu, w którym zadawał pigułki na szczury, swemu pocziwemu wujowi! Chodzi sobie jak gdyby nic się nie stało... Jak gdyby był najpewniejszym, że mu nic nie będzie... Czyż to nie oburzające!
— A służący?
— Jest ich tylko troje; stary kamerdyner, stary stangret i stara również kucharka?
— Czyżby i oni byli w zmowie?
— Oh co do tego to nie, najpoczciwsi to ludzie w świecie, ale stare niedołęgi, którym wszystko wmówić można...
— Mówiłeś pan przed chwilą o dwóch siostrzeńcach?
— Tak, ale jeden się nie liczy.
— Jakto?
— Tamten drugi nie był w łaskach u starego, jak się zdaje i nigdy nie przychodził do pałacu. Niepodobna go podejrzywać. To ten ukochany siostrzeńczyk, faworyt, spiesząc się schwycić sukcesyę dodawał do lekarstw arszeniku, czy innej jakiejś trucizny, której ślady znalezionoby na pewno, jeżeliby wykopano zwłoki i dopełniono autopsyi.
Jak widzimy plotka tak zręcznie rzucona przez Juliana Vendame, rozeszła się szybko i przyjęła ogromne rozmiary.
Najprostsze gadaniny, na żadnej nie oparte podstawie, stają się strasznem oskarżeniem.
— A więc siostrzeniec otrzymał spadek? — zapytał Jodelet.
— Prawdopodobnie, a nawet na pewno... Rozumiesz pan, że nie zrobił by czegoś podobnego ot tak sobie, dla niczego. Łotr pewny był swego. Cała okolica nasza jest oburzona, do najwyższego stopnia.
— Cóż na to mówią służący?
— Nikt ich nigdy nie widzi. Żyją jak niedźwiedzie w swojej jaskini. Zdawałoby się, że boją się pokazać ludziom na oczy i rozmawiać.
W tej chwili kilku klientów weszło do sklepu.
Szynkarz wstał aby im usłużyć.
Jodelet, skończywszy śniadanie, uznał zbytecznem nowe zadawać pytania.
Zapłacił i wyszedł.
— Prawdopodobnie — rzekł do siebie — we wszystkich zakładach tej strony miasta usłyszę toż samo i w tych samych słowach... muszę się o tem zapewnić.
Sklep perukarza znajdował się o parę kroków.
Jodelet ped pozorem odświeżenia włosów wszedł do sklepu. Czytelnicy domyślają się zapewne co usłyszał od wymownego perukarza, podczas gdy pracował nożyczkami.
Wiadomości te jako pochodzące z tego samego źródła, były naturalnie indentycznie też same co i te które posłyszał u handlarza wina.
— Nie ma dymu bez ognia!... — rzekł do siebie agent policyjny. — Stare przysłowia zawsze mają słuszność, w głębi tego wszystkiego coś być musi...
Wszedł do jednej z kawiarni Cité, kazał sobie podać szklankę grogu i napisał raport.
Punkt o trzeciej, tak jak mu rozkazano, udał się do gabinetu szefa Bezpieczeństwa i kazał się zameldować woźnemu.
— No i cóż? — zapytał go urzędnik.
— Zdaje mi się — rzekł — że należy zwrócić uwagę na te anonimy, adresowane do pana i do sądu.
— Sprawdziłeś więc istnienie pogłosek oskarżających?
Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/65
Ta strona została przepisana.