Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/80

Ta strona została przepisana.

— A więc przez odbicie, i ja także pozwalam sobie mieć nadzieję...
— Julianie...
— Słucham pana barona?
— Czy zawsze jesteś gotów służyć mi we wszystkiem, walczyć wraz ze mną?
— Do licha! wszak już zbyt dużo zrobiłem drogi, żeby nie iść aż do końca! Zresztą walka ma dla mnie coś przyciągającego... Urodziłem się aby zostać bohaterem...
— Sądu przysięgłych... — pomyślał Filip uśmiechając się, potem dodał głośno: — Jak widzę nie omyliłem się rachując na ciebie...
— I ja nawzajem, ponieważ i ja rachuję na pana! Jakież są nadzieje pana barona?
— Pokazano akt urodzenia legalnej córki mojego wuja, ale nie okazano samej córki,..
— Aha!
— Osoba nieznana mi, która wręczyła ten akt prokuratorowi Rzeczypospolitej — odrzekł Filip — nie wie sama czy dziecko to żyje... ma, jak powiada, rozpocząć natychmiast energiczne kroki do wyszukania jej.
— No! no! no! — zawołał Vendame — a zatem nic jeszcze nie dowodzi, ażeby ta nieoczekiwana dziedziczka żyła...
— Nic zupełnie...
— A to sławne!
— Nic to jednak nie znaczy, ponieważ przypuszczając nawet że umarła, dopóki nie zostanie okazany formalny akt zejścia, sukcesya pozostanie wakującą.
— Zrozumiano. A zatem, chodzi o wyszukanie tej dziewczyny, lub też zaprodukowanie aktu zejścia...
— Tak.
Julian począł się drapać w ucho.
— To poszukiwanie wydaje mi się diablo skomplikowane i trudne do doprowadzenia do dobrego rezultatu — rzekł nakoniec — bardzo to słaba nadzieja kiedy się ma działać na ślepo, w ciemnościach, potrzeba by mieć przynajmniej punkt wyjścia, ślad jakikolwiek...
Filip spojrzał swemu kamerdynerowi prosto w oczy i odpowiedział:
— Mam jedno i drugie.
— Brawo! — rzekł Julian Vendame zacierając ręce. — Ponieważ pan baron ma już ślad, od jutra można się wziąść do roboty.
— Od dziś wieczora może — odrzekł Filip.
— Od dziś wieczór?
— Tak jest. Będzie to zależeć...
— Od czego?
— Od wyjaśnień które ty mi dostarczysz...
— Ja! mógłbym panu baronowi dać wyjaśnienia? — rzekł Vendame zadziwiony.
— Możesz.
— A to jakie?
— Zaraz się dowiesz. Dziecko o które chodzi urodziło się w Compiègne.
— Miejscowość tę znam tylko ze słyszenia.
— Zostało oddane w ręce lekarki nazwiskiem Honoryny Lefebvre.
— Nigdy o niej nie słyszałem... Ale mając nazwisko, z łatwością można poszukać w Compiègne odkryć gdzie się gnieździ ta imość.
— Opuściła Compiègne przed osiemnastu laty...
— Do stu dyabłów! gdzież więc na nią zapolować?
— Ona nam wcale niepotrzebna. Zajmijmy się temi, którym ona dziecko powierzyła.
— A czy pan baron wie, gdzie się ci znajdują?
— Wiem.
— A więc gdzie?
— W Nanteuil-le-Haudoin...
— W mojej ojczyźnie!! — zawołał Vendame — ah! o to dopiero oryginalne!! — dodał uderzając się w czoło, i szukając w pamięci — osiemnaście lat temu miałem wtedy lat dziewięć, ale mój móżdżek zadziwiająco już nad wiek funkcyonował... Coś sobie przypominam; zdaje mi się jakbym tam był... wspomnienia pomięszane zaczynają się wyjaśniać, tak, stają się coraz wyraźniejsze... Było to wieczorem, w zimie... cienka głowienka dymiła się w kominie wśród popiołu, na dworzu śniegu na pół stopy... kończyliśmy wierzerzać, smutna to była uczta panie baronie, ściskałem sobie brzuch nie podjadłszy do syta... Drzwi się otwarły... Weszła kobieta otulona na wszystkie strony chustkami i wielkim szalem... Kobieta ta w ręku trzymała dziecko i pokazała je mojej matce... Do licha!... panie baronie, czyby ten bęben, miał być tą której szukamy?
— Była to właśnie ta, której szukamy.
— A to wyborne, mamy zatem ptaszka w klatce.
— Być może. Jakże się nazywała? — Genowefa.
— To właśnie taż sama.
— Potem — mówił dalej Vendame — owa kobieta z szalem, rozłożyła na stole sumę, której cyfry nie pamiętam, ale wydawała mi się olbrzymią. Nakoniec kazała memu ojcu napisać parę słów.
— Wiedziałem o tem wszystkiem — rzekł Filip.
— Jakim sposobem?
— Papier znaleziony w pałacu przy ulicy Garancière, objaśnił mnie, że córka mego wuja powierzoną została Mikołajowi Vendame i jego żonie rolnikom w Nanteuil-le-Haudoin... Zapłacono twoim rodzicom ażeby wychowywali dziecko, i ażeby nigdy nie dowiedziało się tajemnicy swego urodzenia...
— Tak, tak, i Genowefa wychowaną była na pannę... Oddano ją do pensyonatu... Wraz z nią dostatek wszedł do naszego domu.
— Czy ona jeszcze żyje? — zapytał z żywością Filip.
— Przynajmniej żyła, kiedy ja opóściłem Nanteuil-le-Haudoin.
— Jak to dawno temu?
— Około pięciu lat.
— I nie miałeś żadnych o niej wiadomości od tego czasu?
— Ani o niej, ani o moich starych, ani o siostrze Teresie... Ojciec nie chciał słyszeć o mnie więcej, i to tak za nic... prawie... za jakieś głupstwa...
— Trzeba się dowiedzieć co się stało z Genowefą... Zresztą jak mi się zdaje nic łatwiejszego, udawszy się do Nanteuil-le-Haudoin.
Julian Vendame skrzywił się.
— O co do tego panie baronie — rzekł — zdaje mi się, że należy się jeszcze zastanowić.
— Zastanowić? — nad czem...
— Papa Vendame bardzo jest twardy, ani go